środa, 25 grudnia 2013

Libertango

Tym razem postanowiliśmy z Sylwestrem spędzić jego imieniny na bogato. Kupimy dużo szampana, ugotujemy pyszne jedzenie, a o północy razem z Marylą Rodowicz i Maleńczukiem, wystrzelimy z balkonu sztuczne ognie. Poza gwiazdami telewizji nie zapraszamy żadnych gości. Ma być owszem – bogato, ale ekskluzywnie. Tylko luminarze polskiej estrady i nasi najlepsi przyjaciele – Ja i On.

Zainwestowaliśmy jedną pensję w dwa dobre szampany, walizkę rac i jeszcze starczyło dla mnie na za ciasną sukienkę z za dużym dekoltem. Ilekroć widzę bardzo obcisłą suknię z dekoltem (najlepiej błyszczącą, lub w olbrzymie kwiaty) natychmiast się do niej przymierzam. Co gorsza, od czasu kiedy znamy się z Sylwestrem, nałóg ten jest umiejętnie wzmacniany…

Poznaliśmy się na wystawie drogiego malarza połączonej z wieczorem autorskim feministycznej poetki. Podpierałam ścianę kultowego domu kultury jak wiolonczela w kwiecistym czarnym futerale. Co najmniej o rozmiar na mnie za małym. Z wycięciem pod szyją o trzy rozmiary za dużym. Ziewałam, kiedy podszedł do mnie z kieliszkiem czerwonego wina.
– Zbladłaś.
– Ty też nie wyglądasz najlepiej…
– Co tu robisz? – zapytał błyskotliwie, podając mi wino.
– Stoję w za ciasnej kiecce – odpowiedziałam prawdę.
– To lepiej niż w za luźniej – roześmiał się. Uwierzyłam. Do dziś wierzę. Choć przyjaciele styliści twierdzą dokładnie odwrotnie. Na pewno się znają, ale z drugiej strony, są gejami. Więc z ich punktu widzenia, skoro nie mam ciała 17 letniego chłopca, to rzeczywiście, lepiej, żeby w za szerokiej… 

Sylwester czytał Tygodnik Powszechny w kawiarni przed sklepem. Ja oddawałam się pasji przymierzania połyskliwych futerałów.
Kiedy kończył felieton Stasiuka, ja zostawiałam za sobą bramkę sklepu. Machałam czarno-białą torbą, szczęśliwa, że jeszcze dziś wieczorem wślizgnę się w streczową kreację, do której dokupiłam samonośne pończochy z wzorkiem imitującym tatuaż i koronkowe body. Sylwester machał Polityką wskazując palcem na kubek zimnej kawy:
– Czeka na ciebie od pół godziny.

Upiłam łyk carmel macchiato i zmrużyłam oczy, żeby pobyć trochę sam na sam z słodyczą zimnego syropu karmelowego i kontraltem Grace Jones, który nadawał centrum handlowemu glamrockowy sznyt.
– “Strange, I’ve seen that face before” –Sylwester bezbłednie zanucił melodię Piazzolli. Otworzyłam oczy.
– Heej, co robicie dziś wieczór? – Piękna Wanda, której nie chciał Niemiec, bo dostał rolę w serialu o księdzu i papudze, zagadnęła Sylwestra, jednocześnie wyjmując mi z ręki kubek z zimną kawą.
– Fuuj! Ale słoodkie! – Omal nie wypluła kawy do torby z sukienką.
– Siedzimy w domu. Śpimy, a ty?
– Teeż, raczej. Kupiłam sobie ostatni sezon Dextera.
– Dobry wybór
– To może wpadnij do nas, po co mamy siedzieć sami w swoich domach? Raczej.. –
Sylwester spojrzał na mnie i przełknął ślinę. Dobrze, że nie kopnął mnie w kostkę, bo mógłby mi ją złamać.
– A nie chceecie być saami? – upewniała się Wanda?
– Spaać? Saami? Nuuda…Sylwester wpadł w manierę Wandy
– Zwariowałaś, sami w Sylwestra? Nie, nie chcemy - przyjdź koniecznie, brnęłam dalej. –Weź ze sobą Dextera, może się coś wydarzy...
– Nie mogę zostawić psa. On panicznie boi się wybuchów. Zwariuje sam w domu. I tak już zwariował… – Wanda nagle przestała przeciągać samogłoski.
– Weźcie ze sobą psa – uśmiechnął się Sylwester, który z tej pary, woli psa od człowieka.
– Jacy my?
– No Ty i Dexter.
Teraz ja przełknęłam ślinę. Rzuciłam współczujące spojrzenie torbie, która rozpierała się na krzesełku obok.
Dodawałam psa w histerii, do mojej nowej elastycznej sukienki wyszywanej cekinami. Już, już miałam powiedzieć coś o uczuleniu cioci, która jednak u nas będzie, ale nim otworzyłam usta, Wanda całowała mnie w drugi policzek i żegnała się z Sylwestrem. Ja również.

Rozdzieliliśmy się. Sylwester poszedł dokupić szampana, ja udałam się do delikatesów.
Tego wieczoru sprzedawcy postanowili rozruszać klientów. Szybciej zrobią zakupy, szybciej wyjdą. Słusznie. Grace Jones była najlepszym wyborem. Podgrzewała atmosferę nie dając możliwości odwrotu. Teraz w całym centrum rytm nadawało „This is life”.
Z kupowaniem jedzenia jest u mnie dokładnie odwrotnie niż z sukienkami. Sukienki jak najmniejsze, jedzenia jak najwięcej. Świeży, lub podający się za świeżego, łosoś („…this is a plate…”), masło klarowane (…„this is a cup”..), oliwa cytrynowa („…this is a story I didn’t make up…”)  fenkuły, radicchio, malutkie pomidorki, czerwone, okrągłe, podłużne, pomarańczowe, żółte, fioletowe w paski. Tak ciemne że prawie czarne. (…”This is a girl lost in the woods. Some kind of wagon from some other hood”…)
Mrożone maliny, prosecco na lody, likier różany (boże, żeby tylko był…. Jest!, kremówka, wanilia… Pochylając się nad ladą z owocami morza prowadziłam z góry przegrany bój ze skąpstwem: tańsze, czy lepsze?…
­–  Tygrysie, tylko tygrysie! – ten kpiący ton głosu, którego nie słyszałam już z pięć lat.
– Romek, co ty tu robisz!?
– W Sydney jest za gorąco. Kupiłem bilet, 25 godzin lotu i jestem. Zaprosisz mnie do siebie? Nie chce mi się łazić po mieście ani siedzieć w sylwestra w hotelu. – Dwie rzeczy łączyły nas z Romkiem: weredyzm i łakomstwo. One też były naszą klęską.  
– Nnno, jasne, ale… – zawahałam się, bo Sylwester może nie być zachwycony goszcząc Romka, który stosunkowo niedawno zmuszał mnie do odchudzania się, sam jedząc tyle, jakby karmił tasiemca …
– Nie jestem sam, przyjechałem ze wspólnikiem… Robimy teraz jachty do Kalifornii. Tzn. ja robię. On głównie pływa na desce. Niee, w porządku jest..
– Aa, to weź go ze sobą koniecznie! – zaświergotałam, bo w głowie wyświetlił mi się finał komedii romantycznej pt. „Zdradzona przez Niemca, poślubiona Kalifornijczykowi”. Po kilku zabawnych przygodach i zwrotach akcji, złotowłosa Wanda, biegła ze swoim psem do ołtarza, przy którym czekał na nią, uśmiechnięty, 30 letni surfer. Film bardzo mi się spodobał, miał dobry rytm i muzykę, więc już po chwili, uśmiechnięta, zaanonsowałam Sylwestrowi kolejnych gości, naszego wieczoru z gwiazdami…
–  Taak, Australijski Romek z kolegą? To właściwie dobrze, bo przy kasie stała za mną Agnieszką, która była jakaś nieswoja. Marudziła, że nie wychodzi od kilku miesięcy z pracy i że zapomniała o sylwestrze. A tu wszyscy gdzieś idą, niby ją ciągną, ale tak na doczepkę, i że właściwie to jest jej smutno, wraca do domu wypija drinka i idzie spać… Wiec zaprosiłem ją do nas. Po co ma być sama w domu, co?  –  potok wymowy Sylwestra wybił mnie ze sceny finałowej, w której Wanda całuje swego surfera, a zaprzęgowy pies skacze na śnieżnobiałe koronkowe dzieło Ewy Minge, opinające zgrabne ciało panny młodej. Na sukience widać ślady kosmatych łap, świadkowie, pies i goście śmieją się nie wiedzieć z czego, a wśród nich najgłośniej ja, bo przecież właśnie biorę odwet za spodziewane straty na mojej dzisiejszej wieczorowej kreacji.
– Fajnie! – zawołałam, z entuzjazmem. Sylwester zerknął na mnie podejrzliwie. Przejmując ode mnie paczki, zajrzał do torby z sukienką. Wyciągnął wieszczek z koronkowym body i zaklął:
– Kurwa, mogło być fajnie…

Krążąc po parkingu w poszukiwaniu samochodu, spotkaliśmy kolejnych pięciu, dawno nie widzianych, przepracowanych znajomych. Wszyscy znaleźli się u nas w ostatnią noc roku. Każdy przyniósł alkohol i trawę, i przyprowadził kogoś równie zajętego jak on sam. Łatwość z jaką w podziemnym garażu centrum handlowego przyjmowaliśmy kolejnych gości na nasz samotny wieczór, była idealnie zsynchronizowana z jednoznacznie erotycznym hitem „Pull up to the bumper„ Grace z 85 roku. DJ z supermarketu postanowił rozprawić się z samotnością pracoholików? „Pull up to my bumper baby. In your long black Limousin. Pull up to my bumper baby. Drive it in between"

Jeszcze przed północą pies Wandy zaprzyjaźnił się z bogatym wspólnikiem Romka, który był owszem surferem, ale pięćdziesięcioletnim. Prawem kontrastu leniwy surfer przypadł do serca Agnieszce, która za dużo pracuje. Złotowłosa Wanda, po wypalenia jointa, zainteresowała się jedzeniem. Przy półmisku hiszpańskich przekąsek, przyniesionych przez jednego z gości, wpadła w oko łakomemu Romkowi:
– Tyle lat się znamy, a właściwie nic o tobie nie wiem… Jak tam twój Niemiec?

Krążyłam miedzy kuchnią a resztą mieszkania w nowej za ciasnej sukni z dekoltem. Kolejne porcje pieczonego łososia (danie proste jak konstrukcja cepa i szybkie jak romans z trzydziestolatkiem) posypanego kolorowymi pomidorkami i zalanego pachnącym szałwią i cytryną masłem, znikały tak szybko, że ani ja, ani Sylwester nie zdążyliśmy ich nawet spróbować.
Grace Jones, ze swojej nowej płyty śpiewała teraz w naszym domu, w którym tłum obcych bliskich bawił się w alkoholowych oparach marihuany. Corporate Cannibal: “Pleased to meet you, pleased to have you on my plate 
your meat is sweet to me, your destiny, your fate”.


Po toastach, życzeniach i petardach, które jako banda wesołych przygłupów odpalaliśmy prosto z balkonu, nie zwracając uwagi na psa, który skądinąd wyglądał jakby cała sytuacja mu pasowała, wyciągnęłam z zamrażalnika ostatnią porcję lodów i zamknęłam się z nimi w łazience. Niestety nie dość dokładnie, bo zaraz za lodami wtoczył się Sylwester.
Kiedy wyszliśmy Grace Jones śpiewała gościom do snu. Pies Wandy lizał ją po twarzy. Romek pochrapywał wtulony w surfera i Agnieszkę.
Przykryliśmy ich kocami. Zapakowaliśmy naczynia do zmywarki i poszliśmy spać.
Następnego dnia obudził mnie pies szarpiący z Wandą moją noworoczną sukienkę.
 – Zzzzostaw to, natychmiast to zzzzostaw…
A niech się żrą, nie będzie mi już potrzebna.

Pull up to the bumper: www.youtube.com/watch?v=Ee6pg95EmIM


Łosoś z pieca

dla 4 osób
Przygotowanie 20 minut

Pieczenie 10 minut

Składniki:

4 duże filety lub dzwonka z łososia
Oliwa cytrynowa
Gruba sól morska
Świeżo zmielony biały pieprz.

Sos:
4 łyżki masła klarowanego
1 łyżka zimnego masła extra
1,5 łyżki zielonego pieprzu w zalewie
Pęczek pietruszki
Kilkanaście listków szałwii
8 nieobranych ząbków czosnku
0,5 kg pomidorków koktajlowych
Sok z połówki cytryny
Skórka starta z jednej cytryny
Sól morska
Świeżo zmielony biały pieprz

Przygotowanie:

1. Posmaruj rybę oliwą cytrynową, oprósz solą i pieprzem, wstaw do lodówki. 2. Przygotuj sos: roztop masło klarowane w rondelku, wrzuć do niego obrane ząbki czosnku, podgrzej. 3. Kiedy masło będzie gorące podsmaż w nim listki szałwii i natki pietruszki, wyjmij łyżką cedzakową kiedy będą chrupkie (ok. 10-15 sekund), trzymaj w cieple. 4. W tym samym maśle obsmaż pomidorki, kiedy skórka zacznie pękać wyjmij je łyżką cedzakową do miseczki i trzymaj w cieple. 5. Dodaj do masła pieprz odcedzony z zalewy. Zdejmij z ognia. 6. Rozgrzej piekarnik do 180 C. 7. Włóż przyprawione ryby do foliowego rękawa do pieczenia i wstaw do gorącego piekarnika na 12-15 minut. 8. Ponownie podgrzej masło, dopraw sokiem z cytryny, świeżo startą skórka, solą i pieprzem. Na końcu dodaj łyżkę zimnego masła, wymieszaj.9. Podawaj rybę z sosem, pomidorkami i chipsami z szałwii i pietruszki. 10. Najładniej wygląda na żółciutkiej polencie, najlepiej smakuje z ziemniakami puree utartymi z masłem, śmietanką solą cukrem i pieprzem.


Rady: oliwę cytrynową extra można kupić w lepszych supermarketach, albo zrobić samemu: nożykiem do obierania warzyw ściąć skórkę (samo żółte) z 3 wyszorowanych i sparzonych cytryn. Wcisnąć skórki do napoczętej butelki oliwy extra vergine 0,5 l. Zostawić w ciemnym miejscu na miesiąc. Używać do aromatyzowania ryb.



Prosecco na patyku

dla 4 osób
Przygotowanie 20 minut
Mrożenie 4 godziny

Składniki:

Szklanka prosecco
20 ml likieru różanego Golden Rose
200 ml kremówki
Pół szklanki cukru pudru

Sosy:
100 g mrożonych malin
100 g cukru pudru
Łyżeczka soku z limonki

75 g białej czekolady
75 g słodkiej śmietanki
Łyżeczka naturalnego ekstraktu z wanilii

4 brzoskwinie z zalewy
Kieliszek likieru Golden Rose

Przygotowanie: 

1. Do płaskiej formy wylej prosecco i likier, wymieszaj, wstaw do zamrażalnika. 2. Co godzinę ugniataj marznącą granitę widelcem. 3. Kiedy granita nabierze struktury mokrego śniegu, ubij śmietankę z cukrem i przełóż granitę i bitą śmietanę do maszynki do lodów.  4. Gotowe lody ubij w pojemniczkach po małych jogurtach lub w silikonowych foremkach. W każdy lód wbij patyczek, łyżeczkę lub widelczyk. 5. Wstaw jeszcze na 1,5 godziny do zamrażalnika. 6. Przygotuj trzy sosy: I. zmiksuj maliny z cukrem, sokiem z limonki i przetrzyj przez gęste sito, II. rozpuść czekoladę w śmietance, dodaj wanilię. III. Zmiksuj brzoskwinie z likierem różanym.  

Rady: Prosecco można zastąpić szampanem (wersja luksusowa). Likieru różanego nie da się niczym zastąpić. No dobra, można wodą różaną ze sklepu Le Diplomate. Lody można przygotować kilka dni wcześniej. Wówczas przed podaniem trzeba przenieść je na 20 minut z zamrażalnika do lodówki.



Sałata "imbirowe krewetki"

Dla 4 osób
Przygotowanie 25 minut
Macerowanie 15 minut
Grillowanie 2 minuty

Składniki:

12 krewetek (bez głowy i pancerza)
1 czerwone chili
40 g korzenia imbiru
1 -pomarańcza
1 cytryna
7 łyżek oliwy z oliwek extra vergine
sól
4 łyżki brązowego cukru
1 łyżka ziaren sezamu uprażonego na suchej patelni
1 łyżka oleju sezamowego
1 grejpfrut
200 g świeżej czerwonej cykorii radicchio
250 g fenkułu (bulwy kopru włoskiego)
1/2 pęczka świeżej kolendry
1/2 mango

Przygotowanie 

1. Wyciśnij sok z cytryny i pomarańczy. 2. Imbir obierz i pokrój na cieniutkie paseczki, usuń pestki i bardzo drobno posiekaj chili. 3. Wymieszaj sok z cytrusów z chili, imbirem, 7 łyżkami oliwy i posól do smaku. 4. Maceruj w zalewie krewetki przez 15 minut. 5. Po tym czasie wyjmij krewetki z zalewy i połącz ją z cukrem, sezamem, olejem sezamowym. Mieszaj, aż cukier się rozpuści. Powstały sos dosól do smaku. 6. Obierz grejpfruta, dokładnie usuwając białe skórki i błonki. Pokrój go w cienkie plasterki. 7. Bardzo cienko poszatkuj radicchio i fenkuł. Posiekaj listki kolendry. 8. Na dnie salaterki ułóż plasterki grejpfruta, pozostałe składniki wymieszaj z sosem, ułóż na grejpfrucie (pozostaw 4 łyżki sosu do skropienia krewetek). 9. Tuż przed podaniem króciutko zgriluj krewetki i ułóż je na sałatce. Skrop sosem.

Rady: Cykorię radicchio można zastąpić czerwoną kapustą. Do szatkowania warzyw najlepiej użyć przyrządu o nazwie Mandolina. Można go kupić w sklepach z gospodarstwem domowym. Bardzo się przydaje . 



sobota, 21 grudnia 2013

Coś na Boże Narodzenie


W moim domu rodzinnym było zawsze dużo Boga. Boga, z którym prowadziło się jednostronne spory i dyskusje. Bo to nie był Bóg zaufania i wiary, tylko wątpliwości i trudnych pytań. Nie wiem czy z przyzwyczajenia, czy z racji podeszłego wieku i dość już przytłumionego słuchu, nasz Bóg nie reagował na wszystkie te dobrze uzasadnione pretensje i słuszne żale kierowane pod swoim adresem. I dobrze, bo mógłby stać się Bogiem karzącym. A tak był Osobą, do której się zwracało po to, aby usłyszeć samego siebie. Od opieki i drobnych przysług każdy miał swojego Anioła Stróża.
Ale raz w roku Bóg, który był tym, który jest, (a jak jest każdy widzi) wcielał się w uosobienie marzeń o ludzkim szczęściu. Stawał się kołysaną w ramionach nadzieją. Tuloną w miłości, obdarzaną opieką. Z Boga dalekiego stawał się pragnącym czułości maleństwem. Dzieckiem, któremu trzeba stworzyć jak najlepsze warunki istnienia. Nieznaną istotą, na którą się czeka, jak na sens i spełnienie życia. I ten Bóg dzieciątko, jak każde maleństwo potrzebował określonego, zawsze tego samego, rytuału. Tradycja świąteczna była, więc, przez lata niezmienna, jak stałe są zabiegi towarzyszące przyjściu na świat oczekiwanego dziecka. Najpierw oczyszczenie. Dokładne sprzątanie, wymiatanie pajęczyn z wszystkich kątów, polerowanie do połysku żyrandoli i świeczników. Mycie okien, mimo mrozu. Trzepanie kap i materacy. Pranie zasłon. Wiórowanie podłóg metalowymi pakułami, szorowanie ich płynem Agata, pastowanie i froterowanie parkietu, tak długo aż będzie się można w nim przejrzeć. Wyczyszczenie domu na powitanie Boga, było tylko preludium do prawdziwych przygotowań. Znacznie większym wyzwaniem było zapełnienie spiżarni. Zakupy, były wówczas wyprawą łowiecką. Im trudniej zdobywało się jedzenie, na co dzień, tym większe znaczenie miało, żeby na Boże Narodzenie było go w domu jak najwięcej. Trzeba było jakimś cudem zdobyć wszystkie kulinarne składniki święta: karpia, śledzie, pomarańcze, cytryny, mak, miód, migdały, rodzynki, indyka na świąteczny obiad, (albo, chociaż kaczkę), szynkę, schab do pieczenia, wino, masło, cukier, gałkę muszkatołową, wanilię, goździki, cynamon. To wszystko były prawdziwe łupy. Grzyby każdy miał w domu, bo zbierało się je jesienią i suszyło na metalowych sitach. Choć nie wszyscy byli w tym dobrzy, kwitł, więc handel wymienny i kolejkowa solidarność. Kto nie odstał swego w ogonku po karpia, nie czuł się pełnoprawnym uczestnikiem świąt. Ale nie wystarczyło kupić karpia (wówczas mówiło się „dostać”, bo pieniądze nie były punktem odniesienia). Należało jeszcze namówić ekspedientkę, albo, (co było znacznie łatwiejsze) jakiegoś uczynnego kolegę, żeby rybkę znieżywił. Inaczej karp pływał w wannie aż do Trzech Króli, kiedy to umierał z rybiej depresji. A przecież karpia należało załatwić przed wigilią.
Wszystkie wysiłki, jakie wkładaliśmy w spełnienie świątecznego rytuału napawały nas poczuciem dobrze wypełnianej misji. Jak wysiłki i obowiązki towarzyszące spełnianiu umotywowanych i zrozumiałych rozkazów.
Tuż przed Bożym Narodzeniem następowało załamanie rodzinnej atmosfery. Zaczynaliśmy na siebie warczeć i posykiwać. Piąty raz powtórzone polecenie „Idź dokup cztery jajka” brzmiało jak złowrogie zaklęcie. Można było po nim zniknąć z domu na kilka godzin wędrując w mróz i zawieruchę od sklepu do sklepu. Czasami jednak było to lepsze niż pozostanie na miejscu. Powodem domowego napięcia było dramatyczne spiętrzenie i kulminacja wszystkich działań. Sprzątania, gotowania, robienia prezentów (łatwiej było cos zrobić niż kupić) i nie mniej ważnego ozdabiania domu. Odświętny wystrój był tak oczywisty i konieczny jak generalne porządki i dwanaście, rok w rok identycznych, potraw na stole. Żeby święto mogło się spełnić musieliśmy zaczarować rzeczywistość. Taką moc magiczną miała wysoka, migotliwa choinka. Ubierałam ją rankiem w wigilię. Sama, albo z Kasią, która mieszkała czasem z nami. Babcia zaglądała przez rozsuwane drzwi, które łączyły salon z jej pokojem i dyrygowała naszymi ruchami: „niesymetrycznie jest, dołóż włosy anielskie z lewej strony. O tak, a teraz przewieś te wielkie bombki na dół. Tam wysoko źle wyglądają. Nie wieszajcie wszystkich ozdób, zdecydujcie się na jakiś jeden kolor. Za pstrokate to wszystko jest! Jak dla małych dzieci”.- „Bo to jest dla dzieci”, wołała moja mama broniąc naszego prawa do złego gustu i kolorowych błyskotek. Więc babcia odwracała się od nas i szła, szur, szur, szur do kuchni żeby doprawić karpia z kluczem. Tylko ona znała tajemnice jego smaku. Póki żyła nikt nie odważyłby się doprawić karpia po swojemu. W kuchni babcia dosypywała do ryby pieprz i cukier, mama lepiła kulebiak, ostatnie danie przygotowywane w dniu wigilii, a tata podjadał śledzia z grzybami, z przekornej potrzeby łamania żelaznej zasady nie jedzenia tego dnia niczego, aż do kolacji. Tuż przed wieczerzą każdy szedł do siebie zapakować prezenty i ładnie się ubrać. Nie było mowy o tym, żeby usiąść do Wigilii w zwykłym stroju. Choć tata podejmował, co jakiś czas próbę założenia swego najlepszego dresu, zamiast brązowego garnituru w sztruksowe prążki.
Wszystkie składniki święta: niecodzienne jedzenie, wschodnie aromaty zamorskich przypraw nakładające się na zapach wosku i terpentyny, świecące drzewko parujące żywicą, harmonijna muzyka kolęd, czy wreszcie nasze eleganckie stroje, jak prześcieradła sztywne od krochmalu, wytrącały nas z rytmu codzienności. Zamiast jak zawsze wadzić się z Bogiem i niedowierzać sensowi istnienia, gotowi byliśmy przyjąć cud nowego życia. Wymęczeni przygotowaniami, zadowoleni, że znowu „się udało”, składaliśmy sobie nawzajem dobre życzenia. Intensywność święta była tym większa im więcej wkładaliśmy pracy w wypełnienie wszystkich elementów rytuału. Kiedy stawaliśmy razem wokół stołu i dzielili się opłatkiem po dniach meczących przygotowań, łaska Bożego Narodzenia spływała na nas wówczas niemal automatycznie. Czuliśmy się gośćmi na niebiańskim przyjęciu. Każdy miał swoją chwilę, swój moment, kiedy czary, choć na kilka minut, stawały się jego udziałem.
I tak od świąt do świąt można było jakoś znieść pogłębiającą się niemożność porozumienia miedzy nami a naszym niedosłyszącym Bogiem. Czego wszystkim i dzisiaj życzę.
Maryla Musidłowska

Karp z kluczem:


karp 2 kg
głowy karpia 1 kg
cebula 2 kg (obranej)
dwie garście rodzynek
20 migdałów
dwie marchewki
2 łyżki cukru
łyżeczka soli
2 łyżeczki pieprzu
3 ziarenka ziela angielskiego
2 listki laurowe
2 łyżki masła
sól, cukier do smaku


Klucz żelazny na wypadek gdybyśmy podczas sprawiania ryby uszkodzili woreczek żółciowy. Będziemy wówczas gotować klucz razem z rybą, aby pozbawić ją goryczy.

Karpia sprawić, oskrobać z łusek, usunąć skrzela, oczyścić, umyć, wysuszyć i pokroić w dzwonka. Zostawić głowę i pęcherz pławny. Dzwonka ryby posypać solą i cukrem i odstawić w chłodne miejsce
Cebulę obrać, pokroić w plasterki. Do dużego szerokiego rondla włożyć głowy karpia i pęcherz pławny. Dodać cebulę, migdały ze skórkami, liście laurowe i ziele angielskie. Zalać niewielka ilością wody, posolić gotować na bardzo małym ogniu ok. 2 godziny. Dodać marchew i gotować jeszcze godzinę. Cebula powinna całkowicie się rozgotować. Zdejmujemy garnek z ognia, po przestudzeniu wyjmujemy z niego wszystko poza cebulą (migdały, głowy i pęcherz pławny, listki laurowe i ziele angielskie, marchew). Miksujemy cebulę, dodajemy rodzynki, kładziemy na sosie cebulowym dzwonka ryby i stawiamy przykryty garnek z powrotem na minimalny ogień na 20-30 minut (sos powinien tylko pyrkać). W tym czasie obieramy migdały ze skórek i kroimy marchewkę w plasterki. Wyjmujemy uduszone dzwonka karpia i układamy je na półmisku (bardzo ostrożnie, bo się łatwo rozpadają). Sos stawiamy z powrotem na bardzo mały ogień i odparowujemy często mieszając. Na koniec wsypujemy łyżeczkę lub dwie pieprzu, łyżeczkę lub łyżkę cukru i solimy do smaku. Dodajemy dwie łyżki masła. Sos powinien być bardzo ostry i słodki. Wylewamy sos na ułożoną na półmisku rybę, ozdabiamy półmisek migdałami bez skórki i plasterkami marchewki. Odstawiamy w chłodne miejsce na kilkanaście godzin. Podajemy z chrzanem rozrobionym pół na pół z gęstą śmietaną i posłodzonym do smaku.
Do picia można podać kalifornijskie beczkowe Chardonnay, białe, wytrawne o aromacie dojrzałych jabłek, gruszek i owoców cytrusowych. Kremowo-waniliową nutę zawdzięcza dojrzewaniu w dębowych beczkach.

Śledzie z grzybami, albo grzybki ze śledzikiem

pół kg matjasów
30 dag suszonych grzybów
2-3 cebule
pół litra gęstej śmietany (22 proc)
trzy czwarte płaskiej łyżeczki świeżo zmielonego pieprzu
3 łyżki oliwy z oliwek do smażenia
pęczek zielonej pietruszki
sól do smaku

Namoczyć grzyby, ugotować w osolonej wodzie do miękkości. Wyjąc grzyby i pokroić w cieniutkie paseczki. Wywar odparować do objętości 3-4 łyżek płynu. Śledzie opłukać, osuszyć i pokroić w paseczki. Cebule pokroić w piórka i usmażyć na złoto. Listki pietruszki oberwać z gałązek i niezbyt drobno posiekać. Wymieszać cebulę ze śmietaną, odparowanym wywarem z grzybów, grzybami, śledziami i pietruszką. Dodać pieprz i ewentualnie posolić. Poawać zwyczajowo z kieliszkiem wódki (której w moim domu nie piło się nawet do śledzi)

Kulebiak z ryby w cieście francuskim


30 dag filetów z łososia
20 dag łososia wędzonego sałatkowego
30 dag filetów z ryby maślanej
5 jajek na twardo
duży pęczek koperku
5 łyżek masła
opakowanie (pół kg) ciasta francuskiego
2 jajka
2 -3  łyżki bułki tartej
pół szklanki białego wina
pół szklanki słodkiej śmietanki
sok z połówki cytryny
świeżo zmielony biały pieprz
sól do smaku
mąka do podsypania blachy


Pokroić surowe filety w sporą kostkę. Skropić sokiem z cytryny, wymieszać, odstawić do lodówki na pół godziny. Koperek oberwać z gałązek i posiekać. Obrać jajka, drobno posiekać. Obsmażyć ryby na 3 łyżkach masła. Wyjąć z tłuszczu na talerz. Wlać do tłuszczu po smażeniu ryb wino i śmietankę, odparować, aż będzie gęsty sos. Wymieszać obsmażone ryby z łososiem wędzonym, sosem, siekanymi jajkami, koperkiem i dwiema łyżkami bułki tartej. Odstawić do przestygnięcia. Kiedy farsz będzie zimny wymieszać go z jednym surowym jajkiem. Doprawić do smaku solą i pieprzem. Nastawić piekarnik na 220 C. Ciasto lekko rozmrozić. Odciąć mały kawałek ciasta do dekoracji kulebiaku. Pozostałe ciasto lekko rozwałkować, na połowie rozłożyć farsz, zlepić boki, ułożyć ciasto na podsypanej mąką blasze zlepieniem do spodu. Odłożony kawałek ciasta rozwałkować i wykroić ozdobny wzór. Roztrzepać jajko w miseczce i posmarować nim wierzch i boki kulebiaka. Na wierzchu położyć dekoracje z ciasta i ponownie posmarować roztrzepanym jajkiem. W trzech miejscach ciasta zrobić dziurki i włożyć w nie rulonik folii aluminiowej, aby podczas pieczenia para miała ujście. Odstawić ciasto na 10 minut do lodówki. Wstawić do gorącego piekarnika na 30 - 40 minut. Roztopić 2 łyżki masła. Wyjąć gotowy kulebiak z piekarnika, usunąć kominy z folii i wlać do otworów roztopione masło. Podawać ciasto gorące pokrojone w plastry. 

Ciastek! Ciastek!

(z czasów kiedy przynajmniej jedno dziecko było małe)


Kolędy w supermarketach łaskoczą mnie w portfel już od połowy listopada, uliczne choinki wdzięczą się światełkami od pierwszych dni grudnia, a na kolejnych firmowych imprezach, na długo przed świętami, zajadam się karpiem i popijam barszczyk. Czy ja w ogóle jeszcze pamiętam, o co chodzi w Bożym Narodzeniu?
Świąteczny szał zakupowy, zastąpił mi adwentowy post i pokutę. Zamiast lepić pierogi, kisić barszcz, czy nastawić piernikowe ciasto, biegnę do centrum handlowego, aby poddać się zbiorowemu poczuciu winy – boże, boże, nie mam jeszcze prezentu dla szwagra!
W takim, opłakanym stanie świadomości, od lat, szukam swojego przepisu na święta, które niosłyby radość. I w dużym stopniu udaje mi się to. Przede wszystkim zaakceptowałam i kreatywnie rozwijam własne zamiłowanie do kiczu. Raz w roku pozwalam mu się uskrzydlić (usidlić?), zyskując, przy okazji, zachwyt otoczenia. Robię to, co lubię i jeszcze mnie chwalą! Ale ostrożności nigdy za wiele, więc bożonarodzeniową słodycz, na wszelki wypadek, dedykuję dzieciom. W końcu symbolem tego święta jest kochany przez mamusię niemowlak. Kiedy więc tylko minie kac po andrzejkowym przyjęciu, zaczynam wymyślać niespodzianki, zabawy i wspólne z dziećmi, zajęcia kuchenne (przy których staram się powściągnąć irytację wynikającą z faktu, że sama mogłabym to wszystko zrobić ładniej, szybciej i bez takiego bałaganu).
Więc najpierw, pierwszego grudnia, piszemy wspólnie listy do świętego Mikołaja. Odczytujemy je na głos, zastanawiając się czy Mikołaj będzie w stanie spełnić wszystkie nasze życzenia (mamy nadzieję, że tak, albo chociaż te najistotniejsze), wkładamy listy do kopert, adresujemy: Święty Mikołaj, Biegun Północny (nie mamy dokładniejszych danych, ale korespondencja nigdy nie wraca, więc chyba dochodzi?) i idziemy na pocztę. Kupujemy ładne znaczki i wrzucamy listy do skrzynki. Kiedy wracamy do domu, na stole czeka na każdego z nas kalendarz adwentowy z czekoladkami na kolejne, zbliżające się do wigilii dni. Dziwne, nie było ich, kiedy wychodziliśmy, a tu nagle są…
Cud niespodzianki.
Potem – w nocy, z piątego na szóstego grudnia – pospieszna wizyta Mikołaja, czyli cud czystych butów. Do samodzielnie wyczyszczonych przez dzieci bucików, ustawionych rzędem przy łóżkach, wpycham cukierki, orzechy, mandarynki. Białą krepinę tnę na małe kawałeczki i rozsypuję wokół butów, wzdłuż korytarza i klatki schodowej do drzwi wejściowych. Imituje śnieg. Na schodach niedbale rozrzucam cukierki. Mikołaj wydaje się działać w pośpiechu. Ja dobrze się bawię. Do brudnych butów nic nie wkładam. Lubię mieć tę odrobinę władzy… W końcu jestem matką.
Ustawiam pluszaki i superbohaterów w oknie. Zabawki wyglądają jakby na kogoś czekały, albo kogoś żegnały… Tygrysek wspina się na misia, spiderman wisi na okiennej klamce, machając ręką. Wokół nich też rozsypuję krepinowe ścinki. Jest potem, co odkurzać. Ale zanim zahuczy elektroluks, rankiem, wszyscy domownicy, z czerwonymi z emocji uszami, będą wytrząsali słodycze z botków. Młodsi ciesząc się z czekoladowego odkrycia, starsi bojąc się, że jakiś mały cukiereczek zaplącze się gdzieś w bucie i rozmaże po cholewce, uwierając przy tym w piętę.
Od połowy grudnia, w okolicy chanuki, co wieczór zapalamy w oknach świeczniki. I oplatamy wszystko, co się da, lampkami choinkowymi; lustra, meble, półki na książki, choinkę na tarasie. Światełkowe szaleństwo ogarnia nas na długo zanim drzewko wigilijne pojawi się domu, i błyskotliwie trwa w mieszkaniu aż do końca zimy. To nasz zimowy cud światła. Kiedy wydłuży się dzień, lampki powędrują do pudeł na pawlaczu.
Trzynastego grudnia, w dzień świętej Łucji udajemy się na wycieczkę do… Ikei. W sklepie dziewczyny w białych sukienkach ze święcącymi wiankami na głowach przechadzają się wśród kupujących i rozdają świeżo upieczone pierniczki. Kupujemy prezenty i opakowania na prezenty, zanurzeni w zapachu piernikowych przypraw i łagodności skandynawskich kolęd. W ikeowskiej restauracji zjadamy śledzia na słodko, popijamy rozgrzewający glog. Wracamy do domu obładowani drobiazgami dla wszystkich przyjaciół i niespodziewanych gości. Głowę mam pełną pomysłów na to, jak zapakować prezent tak, żeby opakowanie było fajniejsze od zawartości. Cud udanych zakupów?
Przez kilka dni z rzędu pieczemy kruche ciasteczka w kształcie ludzików wg przepisu Moniki. Powstaje ich multum! Dom wygląda jak fabryka ciastek. Cudowne rozmnożenie? Malujemy je specjalnymi pisakami z kolorowym lukrem. Albo lukrujemy białą i czarną polewą. Niektóre są przypalone, inne trochę surowe, wszystkie kruche i kolorowe. Mimo, że zjadamy ich mnóstwo, starcza ich jeszcze dla choinek; naszych i zaprzyjaźnionych. Ciasteczkowe ludziki pakujemy do pudełek, którymi obdarowujemy odwiedzanych i odwiedzających. Odnajdujemy je potem na choinkach u znajomych. Dyndają sobie na kolorowych wstążeczkach. Specjalizujemy się w czarno białych parach obdarzonych licznym potomstwem. Jesteśmy poprawnymi politycznie tradycjonalistami.
Kiedy kończy się ciasteczkowy szał - robimy łańcuchy. Z pociętego na krótkie paski różnokolorowego papieru, sklejanego oczko do oczka, albo ze składanych na przemian, długich pasów kolorowej krepiny. Im więcej łańcuchów tym lepiej.– Łańcuchy są nudne - stwierdził w zeszłym roku mój syn. Trochę są; więc w tym roku nawlekamy na nitkę popkorn? Nigdy tego nie robiliśmy, a to przecież popularna ozdoba w krajach anglosaskich. Można taki popkornowy łańcuch zostawić biały i jadalny, albo pomalować na czerwono-złoto i zapomnieć o tej przegryzce. Ozdobi choinkę obok piernikowych aniołków i plastrów pomarańczy, cytryn i różowego grejpfruta nanizanych na kolorowe wstążki i powieszonych zamiast szklanych bombek, które stłukły koty. Plastry obsychając wydzielają piękne cytrusowe zapachy.
Właśnie – zapachy! Mniej więcej tydzień przed wigilią, kiedy sprzątanie wykurza z domu resztki cynamonowego aromatu drobnych pierniczków (tak, tak pieczemy też małe pierniczki), a jeszcze nie roznosi się orientalna woń rodzynek i migdałów gotowanych w cebuli zmieszana z pobudzającym, ostrym zapachem suszonych grzybów - robimy aromatyczne kule z pomarańczy nabitych goździkami. Ustawiamy je w różnych miejscach mieszkania. Leżą i pachną, kiedy my krzątamy się pohukując na siebie coraz bardziej nerwowo.
Dni stają się tak strasznie krótkie, że czerń za oknem (witającą się z nami już od trzeciej po południu) staje się nie do wytrzymania. Idziemy do ogrodu ozdobić drzewka światełkami, srebrnymi sopelkami, kryształowymi szyszkami i bombkami (tą resztką, której nie zbiły koty). Ubrane w migotliwą biżuterię drzewka, czekają na świeży śnieg, jak dama na eleganckie futro.
Przyniesione do domu prawdziwe szyszki, suszymy przez kilka dni w cieple, po czym malujemy białkiem kurzym i posypujemy grubym cukrem. Pachną lasem i skrzą się srebrzyście. Nie są gorsze od tych za oknem, a w dodatku, kiedy się je poliże, są przyjemnie słodkie. Rozkładamy je w koszykach. Ustawiamy w suchych miejscach. Cukrowy śnieg lubi ciepło, ale nie znosi wilgoci.
W noc przed wigilią pakuję prezenty. Sama. Mają być przecież niespodzianką dla dzieci. Wreszcie nikt mi nie przeszkadza. Otulam pudełka kolorowymi papierkami, spowijam kilometrami sznurków i wstążeczek, do których doczepiam precelki, cukierki, koraliki, pierniki, szyszki, sztuczne róże. Przylepiam cekiny i brokat. Szaleństwo pakowania kończy się nad ranem. Trzeba teraz tylko ukryć prezenty, żeby nikt ich nie znalazł do wieczora.
W wigilię, wczesnym popołudniem ubieramy choinkę. Najpierw starannie oplatamy ją lampkami. Potem każdy wiesza na niej, co chce. Syn – łańcuchy, superbohaterów i malowanych rycerzy, córka bombki, pierniczki i cukrowe szyszki, ja sztuczne róże, kryształowe wisiorki i plasterki cytrusów.
Przy wigilii, cud nieuwagi sprawia, że nagle pod drzewkiem odkrywamy paczuszki trudnych do rozpakowania prezentów. Mikołaj często się myli i w pudełku córki jest prezent dla syna, lub odwrotnie. Bawimy się do późna, bo po rodzinnych wigiliach przychodzą do nas przyjaciele. Każdy przynosi coś do jedzenia, ale nikt nie ma siły niczego jeść. Pijemy, wiec grzane wino i kompot z suszu, gadamy nie nerwowo, w tle słychać sentymentalne kolędy amerykańskie z końca lat czterdziestych, i polskie - w zmysłowym wykonaniu Hanny Banaszak. Słucham ich o tej porze roku nałogowo, zmuszając do tego nawet krytyków muzycznych… I co, czyż nie jest cudownie?

Czarno białe ludziki Moniki
1 kg mąki, pół kg masła, 40 dkg cukru pudru, 3 żółtka, 2 jajka, szczypta soli, 4 łyżki kakao, olejek pomarańczowy, pół olejku waniliowego, pół śmietankowego
Nożem siekamy na stolnicy wszystkie składniki, aż się wymieszają. Dzielimy na dwie części. Do jednej dodajemy kakao i olejek pomarańczowy, do drugiej olejek waniliowy i śmietankowy. Zagniatamy dwie kule ciasta. Wkładamy je na pół godziny do lodówki. Wyjmujemy, wałkujemy cienko i wykrawamy foremkami ulubione kształty. Każdą porcję pieczemy około 10 minut w piekarniku nagrzanym do 200 stopni. Uważamy, żeby się nie spaliły! Ozdabiamy po wystygnięciu.

Pierniczki choinkowe 
60 dkg maki, 30 dkg miodu, 30 dkg cukru, 2 kopiaste łyżki masła, 2 jaja, łyżeczka sody oczyszczonej, torebka przypraw do pierników i łyżka cynamonu. 
Miód zagotować, wsypać cukier, wlać do mąki. Dodać przyprawy, sodę oczyszczoną, masło i wbić jajka. Zagnieść ciasto, wyrabiać dość długo i energicznie. Rozwałkować ciasto troszeczkę grubiej niż na makaron, wycinać wzorki foremką. Piec w gorącym piekarniku 15-20 minut, wkładając każdorazowo do pieca ciasteczka zbliżone wielkością (raz duże, raz małe, inaczej małe się spalą, a duże nie dopieką). Po wystygnięciu polukrować i ozdobić.


Przepis jest wariacją „pierniczków całusków” z książki „Ciasta, ciastka ciasteczka” Jana Czernikowskiego.