Miłość
jest sztuką, w której nie ma sprawdzonych receptur. Stosuje się w niej, z
powodzeniem, tylko parę wypróbowanych technik uwodzenia. Talerz przystawek
zaostrzających apetyt. Takie np. odrzucanie włosów połączone z pozornym brakiem
zainteresowania obiektem i śmiechem o dwie oktawy wyższym niż zwykle. Działa.
Bezsprzecznie działa. Podobnie jak wypowiedzenie z odpowiednim zaangażowaniem,
zdania i równoważnika zdania: „Jest pan NADZWYCZAJNY. Naprawdę. ”
Ten sposób jest nawet skuteczniejszym wytrychem do męskiego serca niż zestaw „organiczny” z włosami, nieobecnym wzrokiem i nerwowym chichotem. Wymaga mniejszego wysiłku i zerowego zużycia kalorii. I zawsze trafia do wrażliwego męskiego serca i wybujałej wyobraźni.
Ten sposób jest nawet skuteczniejszym wytrychem do męskiego serca niż zestaw „organiczny” z włosami, nieobecnym wzrokiem i nerwowym chichotem. Wymaga mniejszego wysiłku i zerowego zużycia kalorii. I zawsze trafia do wrażliwego męskiego serca i wybujałej wyobraźni.
Ale
dla miłośnika sztuki miłosnej i kulinarnej są to techniki straszliwie banalne.
Nie ma w nich cienia kreatywności. Niczego odkrywczego, osobistego, ani krzty
własnej mieszanki przypraw. Banał. Skuteczny banał, który doprowadza do
chwilowej ekstrakcji samotności. A niczego nie mówi o artyście.
A
mnie przecież marzy się uczta, służąca zdobyciu miłości. Prawdziwe podbicie
męskiego serca przez zawładnięcie jego żołądkiem. Stworzenia takiej mikstury
smaków, aromatów i nastrojów, która sprawi, że On spojrzy na mnie zupełnie
nowym, nieprzytomnym wzrokiem (nie z przejedzenia, tylko z miłosnego
zaczadzenia). Pragnę tego tak mocno jak alchemik, który poświęca swoje życie
aby otrzymać złoto z kurzu i zaklęć.
Kochałam
się kiedyś, bez wzajemności i nadziei, ale za to (jak mi się zdawało) w
wielkiej konspiracji w pewnym zdolnym artyście kurduplu. Kurdupel był miłym i
uwodzicielskim chłopcem. Na powitanie obejmował mnie zawsze swoim tłuściutkim
męskim ramieniem i pytał rozkosznie zmiękczając spółgłoski: „I cio?” (Serio, podobał mi się mały, tłusty facet,
który mówił „Cio”). Choć serce pękało mi z miłości, regularnie odpowiadałam:
„gówno!”
Ale
raz, ulitowała się nade mną, przyjaciółka i świadek mojej męki:
- Słuchaj, on lubi zjeść. Zaproś go na kolację.
- Co, ja dlaczego? Zwariowałaś?!
- Słuchaj, on lubi zjeść. Zaproś go na kolację.
- Co, ja dlaczego? Zwariowałaś?!
Pięć
lat planowałam tę kolację. I męka tych pięciu lat nie była tak dotkliwa jak
trzech poprzednich, bo towarzyszył mi plan...
Ale
nie wzięłam pod uwagę upływu czasu i niestałości własnych uczuć.
W ciągu
tych pięciu lat młody artysta stał się artystą dojrzałym i moje serce przestało
go kochać.
Ale
menu magicznej, miłosnej kolacji zostało. Wypróbuję je przy najbliższej
nadarzającej się okazji.
Najpierw
miejsce: Środek dużego pokoju. Szeroka kanapa i szezlong ustawione w L. Na
styku tego L., w środku, stoi stolik odpowiednio szeroki żeby zmieściły się na
nim potrawy i świece. Odpowiednio wysoki, żeby można było wygodnie jeść na
siedząco i odpowiednio niski, żeby można było sięgać po jedzenie półleżąc.
Miejsce oddzielone jest od reszty pokoju lnianymi zasłonami. Długimi, płożącymi
się po ziemi, reagującymi na każdy podmuch powietrza. Na kanapach piętrzą się
duże poduchy. Można się na nich wesprzeć, półleżeć, półsiedzieć...
Na
skraju stolika stoją świeczki w niskich lampionach. Dużo małych migotliwych
światełek. A do jedzenia tylko to co można wziąć do ręki. Żadnego uzbrojenia
dłoni w sztućce, szczekające widelce i tnące noże.
Ten artysta, dla którego obmyślałam alchemiczną miłosną ucztę, był mężczyzną dość spiętym konwenansami i dobrymi manierami. Przy stole siadał sztywno i zawsze używał noża i widelca. Dlatego wizja pewnej niedbałości i rozluźnienia wydawała mi się w jego przypadku szczególnie zmysłowa i podniecająca.
Ten artysta, dla którego obmyślałam alchemiczną miłosną ucztę, był mężczyzną dość spiętym konwenansami i dobrymi manierami. Przy stole siadał sztywno i zawsze używał noża i widelca. Dlatego wizja pewnej niedbałości i rozluźnienia wydawała mi się w jego przypadku szczególnie zmysłowa i podniecająca.
Więc,
najpierw świeże ostrygi popijane wytrawnym szampanem. On otwierałby je
(manifestując swoją siłę i sprawność manualną) krótkim ostrym nożykiem,
skrapiał cytryną i dawał mi do wypicia morską zawartość skorupki. Po surowych
ostrygach przyszedłby czas na aromatyczne mule. Na wszelki wypadek uduszone bez
dodatku czosnku; tylko na masełku, szalotce, pietruszce i białym winie.
Wyjadalibyśmy z otwartych muszelek delikatne małże, a potem białą, miękką
bułeczka o cienkiej, chrupiącej skórce wycieralibyśmy talerze z pachnącego
nadzieją sosu. Jego cienkie strużki spływałyby po brodzie i zostawiały
błyszczące ślady na palcach. Po owocach morza przyszedłby czas na mięso. Małe,
grilowane kotleciki jagnięce macerowane przez całą uprzednią noc w cytrynowo
rozmarynowej zalewie. Z kosteczkami, za które trzymalibyśmy, obgryzając je z
jędrnego mięska.
Konkretność
mięsa wymaga miękkiego kontrapunktu. Czeka na nas kawior z pieczonych
bakłażanów, doprawiony sokiem z cytryny, oliwą z oliwek i usmażoną, drobniutko poszatkowaną szalotką.
(O, niezastąpiona szalotko, gdy trzeba zrezygnować z czosnku!). Wyjadany
chrupiącymi podpłomykami upieczonymi z siekanymi migdałami i słodkimi
rodzynkami. Do jagnięciny i bakłażana musujące różowe wino. Popijane z umiarem.
Po nich czas na małą esencjonalną, arabską kawę z kardamonem. I krem kataloński
-jedyne danie jedzone łyżeczką. Albo palcem.... Wibrujący w całym ciele nabój
słodyczy. Rozgrzewający serce gorącem nie do wytrzymania. Gdyby nasze serca
miały pęknąć ochłodzilibyśmy je sałatką owocową. Grubo krojonym arbuzem, melonem,
plastrami banana i połówkami białych winogron zalanymi kieliszkiem brandy.
Lekka,
owocowa sałatka kończyła tę miłosną ucztę, wymyśloną dla mężczyzny mówiącego
„Cio”.
A
wspomniany na początku kurczak z rożna? Z chrupiącą brązową skórką, soczystym
mięsem nóżki obgryzanym z zapamiętaniem? To równie silny afrodyzjak jak uczta z
ostrygami i kremem katalońskim. O ile wcześniej powiedziało się „Jest pan
NADZWYCZAJNY. Naprawdę.