sobota, 11 stycznia 2014

Jest pan NADZWYCZAJNY (przepis na miłość)

Nie znam takiej potrawy, która byłaby lepsza od miłości. No może z wyjątkiem dobrze przyprawionego kurczaka z rożna...
Miłość jest sztuką, w której nie ma sprawdzonych receptur. Stosuje się w niej, z powodzeniem, tylko parę wypróbowanych technik uwodzenia. Talerz przystawek zaostrzających apetyt. Takie np. odrzucanie włosów połączone z pozornym brakiem zainteresowania obiektem i śmiechem o dwie oktawy wyższym niż zwykle. Działa. Bezsprzecznie działa. Podobnie jak wypowiedzenie z odpowiednim zaangażowaniem, zdania i równoważnika zdania: „Jest pan NADZWYCZAJNY. Naprawdę. ” 
Ten sposób jest nawet skuteczniejszym wytrychem do męskiego serca niż zestaw „organiczny” z włosami, nieobecnym wzrokiem i nerwowym chichotem. Wymaga mniejszego wysiłku i zerowego zużycia kalorii. I zawsze trafia do wrażliwego męskiego serca i wybujałej wyobraźni.
Ale dla miłośnika sztuki miłosnej i kulinarnej są to techniki straszliwie banalne. Nie ma w nich cienia kreatywności. Niczego odkrywczego, osobistego, ani krzty własnej mieszanki przypraw. Banał. Skuteczny banał, który doprowadza do chwilowej ekstrakcji samotności. A niczego nie mówi o artyście.
A mnie przecież marzy się uczta, służąca zdobyciu miłości. Prawdziwe podbicie męskiego serca przez zawładnięcie jego żołądkiem. Stworzenia takiej mikstury smaków, aromatów i nastrojów, która sprawi, że On spojrzy na mnie zupełnie nowym, nieprzytomnym wzrokiem (nie z przejedzenia, tylko z miłosnego zaczadzenia). Pragnę tego tak mocno jak alchemik, który poświęca swoje życie aby otrzymać złoto z kurzu i zaklęć. 
Kochałam się kiedyś, bez wzajemności i nadziei, ale za to (jak mi się zdawało) w wielkiej konspiracji w pewnym zdolnym artyście kurduplu. Kurdupel był miłym i uwodzicielskim chłopcem. Na powitanie obejmował mnie zawsze swoim tłuściutkim męskim ramieniem i pytał rozkosznie zmiękczając spółgłoski: „I cio?”  (Serio, podobał mi się mały, tłusty facet, który mówił „Cio”). Choć serce pękało mi z miłości, regularnie odpowiadałam: „gówno!”
Ale raz, ulitowała się nade mną, przyjaciółka i świadek mojej męki:
- Słuchaj, on lubi zjeść. Zaproś go na kolację.
- Co, ja dlaczego? Zwariowałaś?!
Pięć lat planowałam tę kolację. I męka tych pięciu lat nie była tak dotkliwa jak trzech poprzednich, bo towarzyszył mi plan...
Ale nie wzięłam pod uwagę upływu czasu i niestałości własnych uczuć.
W ciągu tych pięciu lat młody artysta stał się artystą dojrzałym i moje serce przestało go kochać.
Ale menu magicznej, miłosnej kolacji zostało. Wypróbuję je przy najbliższej nadarzającej się okazji.
Najpierw miejsce: Środek dużego pokoju. Szeroka kanapa i szezlong ustawione w L. Na styku tego L., w środku, stoi stolik odpowiednio szeroki żeby zmieściły się na nim potrawy i świece. Odpowiednio wysoki, żeby można było wygodnie jeść na siedząco i odpowiednio niski, żeby można było sięgać po jedzenie półleżąc. Miejsce oddzielone jest od reszty pokoju lnianymi zasłonami. Długimi, płożącymi się po ziemi, reagującymi na każdy podmuch powietrza. Na kanapach piętrzą się duże poduchy. Można się na nich wesprzeć, półleżeć, półsiedzieć...
Na skraju stolika stoją świeczki w niskich lampionach. Dużo małych migotliwych światełek. A do jedzenia tylko to co można wziąć do ręki. Żadnego uzbrojenia dłoni w sztućce, szczekające widelce i tnące noże.
Ten artysta, dla którego obmyślałam alchemiczną miłosną ucztę, był mężczyzną dość spiętym konwenansami i dobrymi manierami. Przy stole siadał sztywno i zawsze używał noża i widelca. Dlatego wizja pewnej niedbałości i  rozluźnienia wydawała mi się w jego przypadku szczególnie zmysłowa i podniecająca.
Więc, najpierw świeże ostrygi popijane wytrawnym szampanem. On otwierałby je (manifestując swoją siłę i sprawność manualną) krótkim ostrym nożykiem, skrapiał cytryną i dawał mi do wypicia morską zawartość skorupki. Po surowych ostrygach przyszedłby czas na aromatyczne mule. Na wszelki wypadek uduszone bez dodatku czosnku; tylko na masełku, szalotce, pietruszce i białym winie. Wyjadalibyśmy z otwartych muszelek delikatne małże, a potem białą, miękką bułeczka o cienkiej, chrupiącej skórce wycieralibyśmy talerze z pachnącego nadzieją sosu. Jego cienkie strużki spływałyby po brodzie i zostawiały błyszczące ślady na palcach. Po owocach morza przyszedłby czas na mięso. Małe, grilowane kotleciki jagnięce macerowane przez całą uprzednią noc w cytrynowo rozmarynowej zalewie. Z kosteczkami, za które trzymalibyśmy, obgryzając je z jędrnego mięska.
Konkretność mięsa wymaga miękkiego kontrapunktu. Czeka na nas kawior z pieczonych bakłażanów, doprawiony sokiem z cytryny, oliwą z oliwek  i usmażoną, drobniutko poszatkowaną szalotką. (O, niezastąpiona szalotko, gdy trzeba zrezygnować z czosnku!). Wyjadany chrupiącymi podpłomykami upieczonymi z siekanymi migdałami i słodkimi rodzynkami. Do jagnięciny i bakłażana musujące różowe wino. Popijane z umiarem. Po nich czas na małą esencjonalną, arabską kawę z kardamonem. I krem kataloński -jedyne danie jedzone łyżeczką. Albo palcem.... Wibrujący w całym ciele nabój słodyczy. Rozgrzewający serce gorącem nie do wytrzymania. Gdyby nasze serca miały pęknąć ochłodzilibyśmy je sałatką owocową. Grubo krojonym arbuzem, melonem, plastrami banana i połówkami białych winogron zalanymi kieliszkiem brandy.
Lekka, owocowa sałatka kończyła tę miłosną ucztę, wymyśloną dla mężczyzny mówiącego „Cio”.

A wspomniany na początku kurczak z rożna? Z chrupiącą brązową skórką, soczystym mięsem nóżki obgryzanym z zapamiętaniem? To równie silny afrodyzjak jak uczta z ostrygami i kremem katalońskim. O ile wcześniej powiedziało się „Jest pan NADZWYCZAJNY. Naprawdę.

niedziela, 5 stycznia 2014

Więcej słodyczy (bezglutenowej)


Umówiłam się z Jerzym na cotygodniowe ploty w eR 50. Oboje mieliśmy kłopoty zawodowe i złamane serca. Oboje lubiliśmy eR 50 ze względu genialne bezglutenowe słodycze i…  pewnego uroczego kelnera. Wzdychaliśmy więc sobie (na razie bez cienia odzewu) do tego samego obiektu. „Czy on nie jest cuudowny!!, Jakie ma ręce…, A jak słodko patrzy z ukosa, widziałaś? Ojej!!!” - Rozanielaliśmy się na wyprzódki. Tyle, że Jerzy, przynajmniej teoretycznie, miał zdecydowanie większą szansę na konsumpcję Patrzącego z Ukosa… Mnie a priori pozostawały ciastka. Takie czasy. 
Tu pozwolę sobie na dygresję dotyczącą homofobii. Jak to jest, że homofobami są mężczyźni? Przecież to kobiety tracą… To my kobiety powinnyśmy męskiemu homoseksualizmowi powiedzieć nasze stanowcze "Nie"! Niestety na froncie słusznej walki o dehomoseksualizację najfajnieszych mężczyzn wolę mam jak masło. Zamiast organizować Marsz Nierówności, to siedzę z Jerzym jak z najlepszą przyjaciółką i zajadam ciastkami stracone złudzenia. Dla mnie mufiny, dla Jerzego Patrzący z Ukosa i kawa. To dlatego ja mam 25 kg nadwagi a Jerzy leciutką anorksję?
Jak na dygresję za bardzo się rozpędziłam. Bo tematem są ciastka. I to ciastka nie byle, jakie. Pyszne, piękne, bogate i bez glutenu. Takie, przy których zniesie się najboleśniejszą prawdę. Które nie zostawią nas w potrzebie. Które będą z nami w zdrowiu i chorobie. Raczej w zdrowiu…
Tego popołudnia Jerzy, choć (teoretycznie) nie tak zupełnie bez szans na ułożenie sobie życia z Patrzącym z Ukosa, też jadł! I jego zassało pragnienie słodyczy. W rytm uderzeń naszych złamanych serc, podchodziliśmy do lady pełnej wodzących na pokuszenie grzeszków. Za osiem złotych sztuka kupowaliśmy sobie porcję słodkiego uniesienia. Zaczęliśmy skromnie po mufince do kawki. Ja wzięłam waniliową, Jerzy czekoladową. Napięta chrupiąca skórka w pięknym złocisto-brązowym kolorze, po nagryzieniu otwierała żółte, mięciutkie wnętrze. Dookoła rozchodził się zapach słodkiego masła, tuberozy i wanilii. Uśmiechnęliśmy się bezwiednie, jak głodne niemowlaki na widok matczynego cyca. Wyskubaliśmy okruszki z talerzyków i ruszyliśmy po więcej. U wesołego czarnoskórego barmana zamówiliśmy po tarcie owocowej – ja rabarbarową, Jerzy jabłkową. Do tego herbatka. Tarta rabarbarowa to jest taki przedwojenny rarytas. Kwaśno-słodkie, miękkie kawałki rabarbaru wtulone w siebie nawzajem i w orzechową podstawę słodkiego ciasta przypominają zapachem i smakiem wakacje u cioci. Jerzy też przeżywał swój powrót do dzieciństwa przebijając się przez warstwę soczystych, miękkich jabłek pachnących imbirem i cynamonem. Melancholia, (żywiąca się zawiedzionymi uczuciami), do tej pory twardo siedziała z nami. Teraz zaczęła niespokojnie łypać na kolorowy świat ciastek. Przeczuwała swój koniec. Dyskretnie wylizaliśmy talerzyki z owocowego soku. Przy trzecim podejściu do baru wzięliśmy się za coś konkretnego. Ja postanowiłam spróbować marchewkowego piernika przykrytego kołderką z mascarpone i bitej śmietany, Jerzy wziął  drożdżowego dyniowca. Z każdym kolejnym kęsem wilgotnego ciasta ze słodkiej marchwi moje smutki i niespełnienia pierzchały w sobie tylko znanych kierunkach. Wokół Jerzego też więcej było ciepłego aromatu pomarańczowej dyni niż gorzkiej energii złamanego serca. Wyprostowani i uśmiechnięci odnieśliśmy talerzyki. Zamówiliśmy jeszcze po małej, mocnej kawie. Kiedy z filiżaneczkami espresso wracaliśmy do stolika Melancholii już przy nim nie było. Wreszcie mogliśmy wesoło zająć się obgadywaniem bliźnich. Patrzący z Ukosa miał teraz dość żenującego zeza, obleśne brzuszysko i przygłupiego chłopaka.

Ciasto marchewkowe
Składniki:
2,5 szklanki mąki kukurydzianej
1 szklanka cukru brązowego
3/4 szklanki oliwy z oliwek extra vergine
5 jaj
2 szklanki drobno utartej marchewki
3 łyżeczki sproszkowanego cynamonu
1 kopiasta łyżka utartego, świeżego imbiru
szklanka przebranych i grubo posiekanych orzechów
6 posiekanych fig
8 posiekanych daktyli
2,5 łyżeczki sody
szczypta soli

Na białą masę:
125 g serka mascarpone
125 g śmietanki kremówki
2 łyżki cukru pudru
Łyżeczka ekstraktu waniliowego
Szczypta soli

Przepis:
Ubić jaja z cukrem. Wlać olej, dodać imbir, wymieszać. Dodawać stopniowo mąkę wymieszaną z sodą, solą i cynamonem, na końcu dodać marchew i bakalie. Piec w temp. 180 st., ok. godziny. Ciasto jest wilgotne, ale nie powinno przyklejać się do patyczka, którym sprawdzamy czy się już wewnątrz upiekło. Po upieczeniu ostudzić. Ubić śmietanę dodając cukier, szczyptę soli i esencję waniliową. Połączyć śmietanę z mascarpone. Posmarować chłodne ciasto na wierzchu białą masą. 

Tarta z owocami
Składniki:
Kruche ciasto:
kostka zimnego masła (200g)
1,5 szklanki mąki gryczanej
3 łyżki cukru pudru
4 żółtka
szczypta soli
3 łyżki mielonych orzechów włoskich
masło do wysmarowania formy
owoce
4 łyżki dżemu o smaku wybranych owoców
2 łyżki rozrobionej w galaretki cytrynowej
2 łyżki cukru brązowego
Przepis:
Posiekać szerokim nożem mąkę z masłem, solą, orzechami, żółtkami i cukrem. Szybko zagnieć ciasto, zlepić je w kulę i wstawić w plastikowym woreczku do lodówki na 20 minut. Wysmarować formę masłem. Rozwałkować ciasto przez papier do pieczenia i wyłożyć nim dno formy i niski rant. Nakłuć widelcem, wstawić do piekarnika  nagrzanego do 200C na 15 minut. Wyjąć, kiedy będzie jasnozłote. Wysmarować dno ciasta dżemem, wyłożyć na dżem pokrojone owoce, posypać brązowym cukrem. Zapiekać jeszcze 20 minut. Po wyjęciu i przestudzeniu przesmarować pędzlem owoce rozrobioną galaretką cytrynową.   


Kakałko na szary dzień

We mgle, którą można było jeść łyżką spotkałam sarnę. Jechałam powoli drogą, spiralnie wkręconą w sopocki las. Jechałam wolniej niż bym szła, wpatrując się w białą wstążkę na skraju drogi. Samochód tracił kontury wtopiony w puszysty krem.
I ta sarna, stała na brzegu lasu, w małej zatoczce i przez sekundę myślałam, że to dwie przydrożne prostytutki na długich nogach, z ciałami które zabrała mgła i nuda. Jedna z nich wysunęła głowę do przodu prawie dotykając nosem lusterek w moim aucie. Ale nie wskoczyła na drogę, ani się nie cofnęła, tylko patrzyła na mnie uważnie, wyciągając szyję. Zaczekała aż spojrzę jej w oczy. Zastrzygła uszami, machnęła głową w bok, za głową poszła reszta ciała zaopatrzona w wesoły tyłeczek i zniknęła w szarym melanżu. Poczułam się samotna we mgle. Siorbnęłam z termosu łyk ciepłego kakałka. Miało smak czekolady, korzennych pierników, miodu, cynamonu i czerwonego pieprzu. Było kojącym początkiem bajki o zagubionym Jasiu i sprytnej Małgosi. Mam od świąt butlę syropu, który rozcieńczam mlekiem albo dolewam zamiast cukru do kawy. Przed wigilią, jeden ze słoi miodu, tego najtańszego, płynnego, który kupuję do robienia pierników, wlałam do wedlowskiego gorzkiego kakała, wymieszanego z wodą do konsystencji diabelskiego szlamu. Miód wtopił się złotem w czekoladowe błoto. Razem potrzebowali już tylko zamorskich przypraw i ciepła. W końcu to miał być piernik pachnący podróżą do Arabii Szczęśliwej. Zanim miód z czekoladą zaczął bulgotać zapraszając w słodką otchłań zagubione duszyczki, w czarnym kamiennym moździerzu utarłam na szorstki proszek jaskrawe kropki czerwonego pieprzu, głupiutkie ziarenka kolendry, co to same nie wiedzą że kryją w swoim wnętrzu duszącą tajemnicę, spiczaste goździki, od których przestają boleć zęby i głowa, ziele angielskie, które pachnie jak wszystkie przyprawy świata i łagodzący nerwy i zapalczywość cynamon. Przez chwilę wąchałam powstały proszek. Wybielony mógłby stać się nielegalny i drogi. Wsypałam go do miodowo czekoladowej kipieli (nigdy nie miałam głowy do interesów), zamieszałam i wystudziłam.Następnego dnia już, już dodałabym do czarnego lepkiego płynu mąki żeby zagnieść piernik… Ale rozejrzałam się po kuchni. Na tacach i paterach piętrzyły się pachnące świętami ciasta. Jeszcze jedno? Zostawię ten syrop do mleka.    

Powinnam wtedy zatrzymać samochód. Ale gdzie we mgle na serpentynie w lesie? Powinnam nie mieć samochodu, tylko koszyczek z tym czekoladowym napojem. Powinnam nie być w trampkach (kto nosi trampki w styczniu?) tylko czerwonych botkach i powinnam pójść z tym smakiem i zapachem jak z piernikowej chatki Baby Jagi za sarną, którą wzięłam za dwie zagubione we mgle kurwy i trzeba było ułożyć sobie życie w głębi lasu wspartego na srebrzystej, wilgotnej chmurze. Byłabym Złą Czarownicą, Wiedźmą Mim, a sarna moim wilkiem i zwabiałybyśmy tą goździkowo pieprzną czekoladą w płynie naiwne różne osoby, nadające się na pieczeń. 
Ale byłaby zabawa jakby któregoś wieczoru wpadł do nas przez komin młodociany król Artur: 
http://www.youtube.com/watch?v=zANV9XNwfE4



Syrop miodowy na kakałko piernikowe

Składniki:
miód płynny 1 kg
kakao wedlowskie 300 g
woda szklankapieprz czerwony 1,5 łyżeczkikolendra 0,5 łyżeczkigoździki 15 sztukziele angielskie 15 kuleczekcynamon mielony 2 łyżeczki

Przyprawy utłuc w moździerzu, wymieszać z kakao, rozetrzeć z wodą, dolać miód i zagotować. Przelać do butelek. Łączyć z dowolnym spienionym mlekiem w ulubionych przez siebie proporcjach. Arturowi najbardziej smakuje 1 duża łyżka syropu na pół szklanki tłustego mleka.


piątek, 3 stycznia 2014

Ile waży moje ja?

Moje ja waży 50 kg, chodzi w błyszczących kozaczkach i obcisłej kaszmirowej sukience i  jest zawsze uśmiechnięte. Tymczasem moje ciało  waży z osiemdziesiąt kilo i jest wiecznie niezadowolone z siebie.  Ilekroć włoży lakierowane kozaczki słyszy: o, jakie masz tłuste goloneczki… Taa. Czy moje „ja” nie mogłoby się spotkać z moim ciałem? Czy na przeszkodzie stoi tylko jedzenie, czy jest jeszcze coś? A jeżeli, to co?
Nie znam łatwiejszego sposobu na sprawienie sobie przyjemności niż jedzenie. Oczywiście, taki np. seks jest znacznie lepszy niż młoda, żółta cukinia, duszona na oliwie z masłem,  czosnkiem i kolorowym pieprzem.  Choć nie zawsze, bo np. seks w samotności,  jest mniej ekscytujący niż zwykła potrawka z młodej cebulki, ziemniaków i rzodkiewek w białym winie.  Właściwie w porównaniu - jest  bez smaku. Przy czym  do potrawki zawsze się znajdzie jakieś miłe towarzystwo bez zobowiązań i pretensji, a z seksem w tych sprawach sprawy mają się znacznie gorzej. 
Podobno jest  taka zależność, że im więcej oliwy i masła dodanego do gotowania, tym mniej seksu. Długo byłam absolutnie pewna, że tak jest. Że celibat jest nagrodą za otyłość. Ale z wiekiem zauważyłam, że przepływ energii seksualnej nie ma nic wspólnego z wagą. Tylko z życzliwą otwartością na ów przepływ. Tak naprawdę, chyba  ma coś wspólnego z miłością. Albo przynajmniej może mieć. Podobnie jak jedzenie. Gotowanie, dzielenie się.  W seksie dzielę się sobą, w kuchni cukinią. Jako pragmatyczna hedonistka dokonuję czasami najwygodniejszych wyborów.

Miało być o odchudzaniu. A tymczasem jest o tym, o co naprawdę chodzi nam w życiu? Czy o to, żeby być szczupłym, młodym i  zawsze atrakcyjnym? A może  o to, żeby jak najwięcej przeżyć? Albo żeby w ogóle przeżyć? A może chodzi o to, żeby czuć że się żyje? A może o to żeby kochać i dzielić się swoją miłością? A może tylko o to żeby rozwijać empatię, albo rozum? A może o coś jeszcze zupełnie innego, o czym wie tylko nasza podświadomość. A jeżeli tak, to jak się do niej dobrać? Czy informację z podświadomości da się wyłuskać jak pestkę z winogron i wycisnąć z niej, pozornie gorzkiej i niejadalnej, dobroczynny, tłusty eliksir? Czy to coś, co  kieruje naszym życiem ma wpływ na to ile ważymy i jak wyglądamy? Jakby w odpowiedzi na pytania, które dręczą mnie regularnie kiedy moja waga przekracza punkt krytyczny (z litości nad sobą nie podam jego wartości)  dostałam od  Ewy Korczewskiej, niestrudzonej wydawczyni mądrych książek, nowe dziełko Mai Storch, niemieckiej psycholożki i terapeutki: ” Ile waży twoje ja”. Połowę połknęłam ze smakiem, a potem kiedy przyszło do pracy nad sobą i uzdrawiających wniosków, utknęłam.  Zaczęłam się zastanawiać nad Ewą. Ewa jest bardzo lekka, ale wszystko co robi ma wagę i jest niezwykle serio. Ja jestem bardzo ciężka, ale wszystko co robię wydaje mi się być nie specjalnie istotne. Czy to znaczy, że masą dodaję sobie wagi. Ważności. A Ewa tego nie musi robić? Bo czuje, że to co robi ma jakąś wagę?
Wydana przez Ewę książka „Ile waży twoje ja” opisuje jak nieświadomość kieruje tym co robimy, kim jesteśmy i ile ważymy. Daje też narzędzia pomagające nawiązać kontakt i współpracę  ze swoją podświadomością. Wyjaśnia jej istnienie i działanie w sposób naukowy ale jednocześnie bardzo przystępny i pragmatyczny. Konkluzja jest taka, że żeby osiągnąć wymarzone cele i upragnioną wagę trzeba natchnąć nimi swoją podświadomość. Jednym ze sposobów jest ustalenie swojego życiowego motta. Tego zdania wokół którego budujemy swoje pragnienia. Ja musze zmienić moje motto, które zdaje się brzmi: „Im więcej ważę tym jestem ważniejsza” na:  „Jestem leciutka i czuję swoją wagę”. Podoba mi się. Lubię to! O skutkach  zmiany motta będę informowała  w miarę postępów w uzyskiwaniu upragnionej wagi mojego ja i luzu w obcisłych kozaczkach.

Strasznie się spasłam

Inaczej nie da się określić tego nadmiaru kobiecości, którym bardzo szczelnie wypełniam każdą nawet największą sztukę garderoby. Spodnie zapinam na wdechu, ale potem nie mogę założyć butów. Opracowałam więc technikę: najpierw buty a potem spodnie… Wczoraj po wciśnięciu się w dżinsy za ciasne o dwa rozmiary, bluzkę koszulową, na którą zużyto tyle materiału co na dwójkę z tropikiem i kurteczkę w której wyglądam jak pikowana sofa, udałam się do dietetyczki. Polecały mi ją różne, kiedyś tłuste damy, które ostatnio okropnie wyschły. Nie, żeby zaczepiały mnie na ulicy z pytaniem, czy nie wiem, gdzie tu się można odchudzić, bo wyglądam jakbym powinna była wiedzieć… To raczej ja podziwiając ich niespodziewaną smukłość dopytywałam się o sprawcę. Miałam nadzieję że dadzą mi telefon do chirurga plastycznego, który natychmiast wyrzucę. Tymczasem, zamiast namiarów na Klinikę Radykalnych Rozwiązań, owe KiedyśTłusteDamy skierowały mnie do pani, która za 250 zł sprzedaje patent na nową figurę.
W bardzo brzydkim pokoju, w mrocznym obskurnym mieszkaniu przyjęła mnie zasadnicza i przeraźliwie chuda pani o ściągniętej, surowej twarzy właścicielki pensji dla niegrzecznych dziewcząt z domów bez serca ale za to z sejfem. Patrzyła na moje bufiaste proporcje z nieukrywanym niesmakiem. – Ile chce pani schudnąć?
- Nie wiem, powiedziałam zgodnie z prawdą, bo najchętniej ważyłabym połowę, ale to chyba nierealistyczna wizja. Ale fajnie byłoby być bardzo chudą bo wtedy można jeść ile dusza zapragnie…
- A ile pani ważyła w najlepszym okresie życia, kiedy była pani najszczęśliwsza?
– Tyle co teraz, ale to trwało krótko – już chciałam zagłębić się w najbardziej romantyczny epizod mojej szczęśliwej egzystencji, kiedy to omal nie pękłam od nadmiaru miłości i słodyczy, ale pani dietetyczka skanalizowała tę rzekę wspomnień…
- Jaki ma pani cel? Jaki jest pani cel? – Dietetyczka świdrowała mnie spojrzeniem wychowawczyni z poprawczaka. Pytanie odbijało się echem po całym moim ciele w poszukiwaniu odpowiedzi. Jaki jest mój cel? Cel, cel, cel… Cel! PAL!
- Mam! Moim celem jest nauczenie mojego ciała wybierania tylko zdrowego jedzenia. Żebym jadła tylko to, co mi służy i w ilościach, które są mi naprawdę potrzebne!  - bardzo z siebie zadowolona wydeklamowałam swoją, płynącą z samego środka obfitego jestestwa, czyli naprawdę głęboką motywację.
- Bardzo ładnie - pochwaliła mnie specjalistka od odchudzania  – ale, to nie jest żaden cel! W pani przypadku celem powinno być zrzucenie 25 kg, wtedy będzie miała pani motywację do wysiłku. Reszta to, zwykła paplanina.
- Niech będzie. Moim celem jest 25 kg, po10 zł za kg!  - Czułam że dalszy opór jest bezcelowy.  
- Po pierwsze, proszę zrezygnować z kawy, herbaty, alkoholu, cukru, soli, wieprzowiny i wołowiny oraz mąki pszennej pod jakąkolwiek postacią. Jeść co 2 godziny od dziewiątej rano do 17 porcje wielkości małej miseczki. Potem, tylko ciepła woda. Pić świeżo wyciskane soki warzywne, jeść ryby dalekomorskie gotowane na parze, jabłka, ananasy i papaje, warzywa najlepiej zielone, żadnej marchwi, papryki, buraków i ziemniaków, na śniadanie płatki z amarantusa z orzechami i melasą z karobu… Z mleka, tylko sojowe. Żadnego nabiału. – Potem pani podyktowała mi szczegółowy jadłospis na dwa tygodnie. Skrupulatnie (zawsze byłam kujonem) zanotowałam menu najskuteczniejszej dietetyczki i wyszłam z jej ponurego gabinetu, całkowicie pokonana. Do tego stopnia, że minęłam wysuszoną na wiór recepcjonistkę nie płacąc ani grosza.