Przekonywali mnie
przyjaciele, że powinnam prowadzić restaurację. Nie wiem, po co, bo równie dobrze
mogą zjeść u mnie w domu i też nie muszą za to płacić.
Kocham gotować. Odreagowuję w
ten sposób wszystkie stresy, szpanuję przed znajomymi, oddaję się twórczości,
terroryzuję rodzinę, dając im co rusz jakiś nowy utwór eksperymentalny do
skosztowania. Same przyjemności.
Kiedy tylko mogę, próbuję potraw
innych kucharzy, żeby potem intensywnie kombinować, czy i jak, da się czyjś
pomysł przetworzyć na własny. Przy moim łóżku leży stos książek kucharskich.
Przy wannie i w kiblu też… Mimo tego, mimo lat praktyki, kuchnia i seks ciągle są
dziedzinami, w których uprawiam totalną amatorkę. Próbowałam osiągnąć pewien
stopień zawodowstwa, przygotowując duże przyjęcia za pieniądze, ale w
konsekwencji dopadła mnie kosztowna przypadłość, nazwana przez przyjaciółkę,
„syndromem wiadra”. Nie mogę ugotować zupy dla czterech osób, muszę dla
dwudziestu. Tyle, że zawsze inną. Profesjonalista potrafi codziennie
przygotować 200 takich samych dań. Codziennie takich samych, przez wiele dni,
miesięcy, lat. Dobrego fachowca w kuchni, poznać po tym, że pomidorowa, która
nam tak smakowała pół roku temu, za dwa lata będzie równie dobra. Taka sama. Ja
przy drugiej powtórce tracę rozum i zachowuję się jakby dopadła mnie nagła
amnezja. „Nie wiem jak zrobiłam to wtedy (kiedy tak ci smakowało). Nie
pamiętam, nie zapisałam, nie wiem. No dobrze, spróbuję. Ale czy tym razem, nie
mogłabym do śledzi zamiast śmietany, cebuli i jabłek dodać majonezu, pasty curry
i rodzynek? Będą naprawdę lepsze…I łyżkę brandy…”.
Ten brak kulinarnego
zawodowstwa ma swoje zalety. Zaspakaja próżność i syci ego.. Wszyscy mnie
chwalą. Niezależnie, od tego, czy dostają to, co zamówili.
Podobno robię świetną tartę
tatin z rabarbarem. Wczoraj przyszli na nią przyjaciele, ci sami którzy
namawiają mnie na prowadzenie restauracji. Dostali ciasto czekoladowe i galaretkę
z mięty. Wyszli zachwyceni, bo… nie musieli za to płacić!
W knajpie by nie przeszło, rozczarowani,
obróciliby się na pięcie i oddalili w sobie tylko znanym kierunku, ale w domu -
wpadli w zachwyt: „o jak fajnie, tamto było cudowne, ale teraz coś całkiem
innego, suuuper!” A ja mrużąc oczy, jak
kot głaskany pod brodą, oblizywałam palce z ciepłej czekoladowej masy, która
wypłynęła z ciasta obsypanego kawałkami zimnej, miętowej galaretki. Swoje wiem:
przecież w knajpie też bym nie wzięła od nich pieniędzy, a zamiast zabawy w „ja
wam coś ugotuję , a wy mnie za to chwalicie”, miałabym wątpliwą przyjemność
pilnowania, czy zupa nie jest za słona.
Lepiej, że o jedzeniu piszę,
niż że nim handluję, bo w normalnej restauracji nie dość, że nie zarobiłabym
ani grosza, to jeszcze nabrałabym wstrętu do kuchni.
Pisanie o jedzeniu jest
bardzo przyjemne, nie tylko dlatego, że wymaga eksperymentowania, ale też, że można
pięknie zmyślać. Czyjeś danie opisać jako swoje, zaprosić na nieistniejące
specjały, wyobrażonych przyjaciół, posmakować wyimaginowanych delikatesów.
Wszystko jest chrupiące, aromatyczne, soczyste, świeże, delikatne i takie jak
być powinno. Nic się nie przypala i nie trzeba robić dwudniowego przeciągu,
żeby pozbyć się z mieszkania swądu zwęglonej makreli w miodzie i sosie teriyaki,
który w nieliterackiej rzeczywistości potrafi zadomowić się nawet w klawiaturze
komputera. Zaraz, zaraz, godzina nieuwagi i… I jak ja to teraz wywietrzę?!
Makrela w miodzie
dla 4 osób
Składniki
4 wypatroszone świeże makrele
8 łyżek sosu teriyaki
4 łyżki miodu
Łyżeczka pieprzu cytrynowego
Trawa cytrynowa 4 kłącza
Sól morska
Bazylia tajska garść liści
Limonka 1
Przygotowanie
Do wnętrza każdej makreli
wkładam pobite tłuczkiem kłącze trawy cytrynowej, pieprzę i wlewam łyżkę sosu
teriyaki. Układam wszystkie makrele dość ciasno w naczyniu żaroodpornym,
polewam sosem teriyaki, miodem, oprószam lekko solą i mocno pieprzem i wstawiam
do piekarnika nagrzanego do 180 C na pół godziny. Po pół godziny sprawdzam i ewentualnie
dopiekam jeszcze kilka minut. Przekładam ryby na półmisek, wyjmuję trawę z
brzuchów, obficie skrapiam sokiem z limonki i obsypuję listkami bazylii
tajskiej. Zjadam ze smakiem. Jeżeli zapomnę wyjąć makrele z pieca, wyrzucam je
zwęglone do śmietnika…