środa, 5 lutego 2014

O rozkoszy w mieście, które kocham nieodwzajemnioną miłością…

Jestem prosta jak obsługa ajfona. Rozkosz mmi się kojarzy, oczywiście z seksem. A seks w moim ukochanym mieście jest nie dla mnie. W Warszawie jest on dla homoseksualistów i osób, które nie skończyły 30 lat. Tam, gdzie na trzy kobiety przypada jeden mężczyzna, który w dwóch trzecich jest homoseksualistą, starej babie seks się trafia jak staremu psu… nieczęsto. Jeśli zaś się trafia, to przez nieuwagę – z mężem albo z litości z dawnym kochankiem, ale raczej za pieniądze, z jakimś młodym człowiekiem na dorobku. Męża nie mam, kochanek jest bezwzględny, a na seks za pieniądze jestem jeszcze za młoda. Dlatego postanowiłam posiąść dmuchanego chłopaka. Takiego tylko dla mnie. Postawnego, łatwego do nadmuchania, nieprzesadnych rozmiarów, żebym bez trudu mogła kupować mu piękną odzież w H&M i żebym mogła ślicznie go ubierać, tak jak mi się podoba i żebym mu mogła zakładać na noc spodnie od mojej ulubionej flanelowej pidżamy, a sama spać w górze i żebyśmy spali przytuleni jak romantyczne dwie połówki.
Jak zamarzyłam, tak i zrobiłam. Rano wystawiam go na balkon, żeby sobie zapalił. O rany, jakie to fajnie! Stary pali papierosy na balkonie, nie ogląda eurosportu, nie gada bez przerwy o sobie, nie bawi się pilotem, nie ma depresji, nie narzeka, nie histeryzuje, nie grzebie w lodówce, garach i moim komputerze, nie smaruje twarzy moim kremem, nie czyta moich sms-ów ani maili, nie podrywa mojej córki, nie przesiaduje godzinami z moim synem. Kładzie się spać wtedy, kiedy sobie przypomnę, żeby go zgarnąć z balkonu. Nie czyta po nocy, nie słucha radia, kiedy ja chcę spać, i nie pierdzi! I mogę z nim nocami jeździć samochodem. Idealnie sprawdza się jako trzymak do kawy. Można mu włożyć kubek między nogi i łatwo po niego sięgnąć. Nie stwarza się takiego zagrożenia dla ruchu jak wtedy, kiedy szuka się gorącego kubka z kawą, czy butelki z wodą w pojemniku umieszczonym hen, daleko, za przednim siedzeniem. Mój jeżdżący jako pasażer dmuchany chłopak sprawdza się także tam, gdzie raczej nie powinno się jeździć samej. Jednym słowem ma same zalety. No i zdrowo jest czasem go sobie podmuchać. Wentyluje się wówczas dolne płaty płuc i jest się ogólnie lepiej dotlenionym. 
Niestety, niektórych fajnych rzeczy nie da się robić z dmuchanym chłopakiem, żeby nie wzbudzało to przesadnego zainteresowania. Na przykład rozkosze wspólnego uwalania się do nieprzytomności i tańców na stole do białego rana mamy już za sobą. Trochę za nimi tęsknię, a nie za bardzo, bo nadwaga właściwie uwalnia mnie od nadmiernej potrzeby fizycznej aktywności. Ale na szczęście mieszkam w mieście, które gwarantuje rozkosze codzienności, nawet kiedy spędzam czas bez mojego chłopaka. Rozkosze nieseksualne. Ha! Mimo że wszystko mi się kojarzy, z czasem odkryłam, że są czynności, którym oddaję się codziennie bez niego i które również sprawiają mi wielką przyjemność. Na przykład rano w piżamie i szlafroku idę z psami na spacer. Nie muszę ich trzymać na smyczy, bo nikt się ich nie boi. Nie muszę się ubierać, bo nikogo – tu gdzie mieszkam – widok baby w pidżamie i szlafroku nie dziwi. Muszę tylko posprzątać po psach. To jest pewną rysą na mojej porannej dawce rozkoszy, ale niweluje ją troszkę fakt, że nie muszę zabierać ze sobą nie tylko smyczy, ale i portfela, żeby przynieść do domu mleko, kawę czy sok z marchwi. Zapłacę później. Ani Pan w sklepie Ptyś, który jest za rogiem, ani jego żona, ani synowa nie mają problemu z dawaniem na kreskę stałym klientom. W czasie tego 10-minutowego spaceru z psami, na wpół śpiąca, witam się z wieloma osobami. Z kochającym afery z kobietami Robertem, który zawsze coś remontuje; z dziewczyną, która prowadzi studio medytacji wyremontowane przez Roberta; ze stylową Panią z AK, która od lat angażuje wszystkich w niesprzedawanie swojego mieszkania, w którym w 1943 roku była drukarnia; z panią, która kocha pieski, a najbardziej mopsiki; z inną panią, która kocha moje pieski; z jej mężem, naszym lokalnym hrabią Sarmatą, który przed pasterką i – co dziwniejsze – przed rezurekcją musi się upić do nieprzytomności; z kolegą, który wraca z porannego tenisa; z panem, który leczy raka; z panem, który leczy kaca; z sąsiadem, który zajmuje się swoim synkiem, i z przyjaciółką, która zajmuje się wszystkimi; z inną sąsiadką, która zna moje imię i wydaje się, że w ogóle zna mnie dobrze… Czasami z każdym z nich stoję przez chwilę i gadam… Czasami stoję i gapię się na psy ganiające gawrony, czasami piję sok przed sklepem, czasami zagada do mnie jeden z drugim pan żul. Jeden przynosi mi grzyby z lasu, drugi zachwyca się moją urodą. Rozkoszuję się poranną dawką miejskich przyjemności.
Jak już dawno temu pisał markiz de Sade, rozkosz ma swoje źródło również w cierpieniu. Jedni moi sąsiedzi, których spotykam na spacerze z psem, sprawiają mi ból. Najchętniej napuściłabym na nich mojego dmuchanego chłopaka, gdyby nie był takim pacyfistą. Prawda jest taka, że rozkoszuję się wyobrażeniem strasznej kary spadającej na nich za mieszczańskie barbarzyństwo i dendrofobię. Oni nigdy nie wychodzą w pidżamie. Sprowadzili się niedawno i zaczęli rozkoszować się cywilizowaniem otoczenia. Na początek ogrodzili wszystko wokół swojego domku metalowymi płotkami imitującymi więzienne zasieki – żeby psy nie mogły biegać i srać. Potem wycięli dwa wielkie zdrowe klony, w których mieszkały trzy ptasie rodziny – bo to chwasty i brudzą liśćmi, a „projektant ogrodów zrobił tu taki piękny projekt i zdobyliśmy z trudem pozwolenie na wycinkę…”. W miejsce klonów posadzili dwie cmentarne tuje. Nie brudziłyby liśćmi, gdyby się przyjęły. Potem wycięli szpaler bzów… Potem drugi szpaler bzów… Na bzy nie trzeba pozwoleń. Bzy strasznie wolno rosną. Kilkudziesięcioletnie krzaki, buchające majową rozkoszą, padły pod piłami barbarzyńskich najeźdźców. Zrobili porządek. Teraz widać, że mają w kuchni fajną mikrofalówkę; nie skrywają jej gałęzie zmysłowego bzu. Są z siebie bardzo zadowoleni. Wyraźnie odczuwają rozkosz z wprowadzanych wielkim kosztem zmian na lepsze. Jestem z nimi spleciona w sadomasochistycznym uścisku. Im więcej drzew wycinają, tym bardziej ich nie cierpię i rozkoszuję się wizją zemsty, jaką z pewnością obmyśla już Matka Ziemniak. 
Inne miejskie przyjemności, których doznaję bez dmuchanego chłopca i życia dzielnicy, to knajpy, do których chodzę sama i z zawodowych względów; kina, do których chodzę sama, bo lubię; spotkania w Krytyce Politycznej i wykłady, na które nie chodzę; teatr, który mnie nudzi, choć ostatnio pomyślałam, że mogłabym zabrać dmuchanego chłopca mego na Warlikowskiego… i koncerty mojego syna. Ale tam go nie zabieram specjalnie, bo, po pierwsze, mógłby się rozszczelnić od nadmiaru dźwięków i głupio sflaczeć, a po drugie – nie chcę sobie blokować możliwości spotkania i związania się ewentualnie z kimś, kto też będzie lubił muzykę mojego syna, a nie będzie aż tak nadmuchany. 

Należy się przepis na coś pieprznego i słodkiego:


np. Daktyle z miodem
Dla jednej osoby przed telewizorem

Składniki:
Daktyle świeże nie suszone 20
Migdały mielone 150 g
Miód płynny kilka łyżek
Skórka otarta z 3 pomarańczy
Mięta świeża 20 listków
Limonka 1
Sól morska w kryształach 40 kryształków J
Pieprz grubo mielony prosto z młynka 2-3 mielnięcia
Przygotowanie:
Migdały utrzeć ze skórką cytrynową i miodem na zwartą masę. Z daktyli wyjąć pestkę. W miejsce pestki włożyć porcyjkę pasty migdałowej, ułożyć migdały ciasno obok siebie. Skropić sokiem z limonki, oprószyć solą i pieprzem, obsypać listkami mięty. Jeść popijając zimnym mlekiem lub mocną kawą. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz