środa, 5 lutego 2014

Pisać czy gotować, oto jest pytanie?


Przekonywali mnie przyjaciele, że powinnam prowadzić restaurację. Nie wiem, po co, bo równie dobrze mogą zjeść u mnie w domu i też nie muszą za to płacić.
Kocham gotować. Odreagowuję w ten sposób wszystkie stresy, szpanuję przed znajomymi, oddaję się twórczości, terroryzuję rodzinę, dając im co rusz jakiś nowy utwór eksperymentalny do skosztowania. Same przyjemności.
Kiedy tylko mogę, próbuję potraw innych kucharzy, żeby potem intensywnie kombinować, czy i jak, da się czyjś pomysł przetworzyć na własny. Przy moim łóżku leży stos książek kucharskich. Przy wannie i w kiblu też… Mimo tego, mimo lat praktyki, kuchnia i seks ciągle są dziedzinami, w których uprawiam totalną amatorkę. Próbowałam osiągnąć pewien stopień zawodowstwa, przygotowując duże przyjęcia za pieniądze, ale w konsekwencji dopadła mnie kosztowna przypadłość, nazwana przez przyjaciółkę, „syndromem wiadra”. Nie mogę ugotować zupy dla czterech osób, muszę dla dwudziestu. Tyle, że zawsze inną. Profesjonalista potrafi codziennie przygotować 200 takich samych dań. Codziennie takich samych, przez wiele dni, miesięcy, lat. Dobrego fachowca w kuchni, poznać po tym, że pomidorowa, która nam tak smakowała pół roku temu, za dwa lata będzie równie dobra. Taka sama. Ja przy drugiej powtórce tracę rozum i zachowuję się jakby dopadła mnie nagła amnezja. „Nie wiem jak zrobiłam to wtedy (kiedy tak ci smakowało). Nie pamiętam, nie zapisałam, nie wiem. No dobrze, spróbuję. Ale czy tym razem, nie mogłabym do śledzi zamiast śmietany, cebuli i jabłek dodać majonezu, pasty curry i rodzynek? Będą naprawdę lepsze…I łyżkę brandy…”.
Ten brak kulinarnego zawodowstwa ma swoje zalety. Zaspakaja próżność i syci ego.. Wszyscy mnie chwalą. Niezależnie, od tego, czy dostają to, co zamówili.
Podobno robię świetną tartę tatin z rabarbarem. Wczoraj przyszli na nią przyjaciele, ci sami którzy namawiają mnie na prowadzenie restauracji. Dostali ciasto czekoladowe i galaretkę z mięty. Wyszli zachwyceni, bo… nie musieli za to płacić!
W knajpie by nie przeszło, rozczarowani, obróciliby się na pięcie i oddalili w sobie tylko znanym kierunku, ale w domu - wpadli w zachwyt: „o jak fajnie, tamto było cudowne, ale teraz coś całkiem innego, suuuper!”  A ja mrużąc oczy, jak kot głaskany pod brodą, oblizywałam palce z ciepłej czekoladowej masy, która wypłynęła z ciasta obsypanego kawałkami zimnej, miętowej galaretki. Swoje wiem: przecież w knajpie też bym nie wzięła od nich pieniędzy, a zamiast zabawy w „ja wam coś ugotuję , a wy mnie za to chwalicie”, miałabym wątpliwą przyjemność pilnowania, czy zupa nie jest za słona.
Lepiej, że o jedzeniu piszę, niż że nim handluję, bo w normalnej restauracji nie dość, że nie zarobiłabym ani grosza, to jeszcze nabrałabym wstrętu do kuchni.
Pisanie o jedzeniu jest bardzo przyjemne, nie tylko dlatego, że wymaga eksperymentowania, ale też, że można pięknie zmyślać. Czyjeś danie opisać jako swoje, zaprosić na nieistniejące specjały, wyobrażonych przyjaciół, posmakować wyimaginowanych delikatesów. Wszystko jest chrupiące, aromatyczne, soczyste, świeże, delikatne i takie jak być powinno. Nic się nie przypala i nie trzeba robić dwudniowego przeciągu, żeby pozbyć się z mieszkania swądu zwęglonej makreli w miodzie i sosie teriyaki, który w nieliterackiej rzeczywistości potrafi zadomowić się nawet w klawiaturze komputera. Zaraz, zaraz, godzina nieuwagi i… I jak ja to teraz wywietrzę?!

Makrela w miodzie

dla 4 osób

Składniki 
4 wypatroszone świeże makrele
8 łyżek sosu teriyaki
4 łyżki miodu
Łyżeczka pieprzu cytrynowego
Trawa cytrynowa 4 kłącza
Sól morska
Bazylia tajska garść liści
Limonka 1


Przygotowanie 
Do wnętrza każdej makreli wkładam pobite tłuczkiem kłącze trawy cytrynowej, pieprzę i wlewam łyżkę sosu teriyaki. Układam wszystkie makrele dość ciasno w naczyniu żaroodpornym, polewam sosem teriyaki, miodem, oprószam lekko solą i mocno pieprzem i wstawiam do piekarnika nagrzanego do 180 C na pół godziny. Po pół godziny sprawdzam i ewentualnie dopiekam jeszcze kilka minut. Przekładam ryby na półmisek, wyjmuję trawę z brzuchów, obficie skrapiam sokiem z limonki i obsypuję listkami bazylii tajskiej. Zjadam ze smakiem. Jeżeli zapomnę wyjąć makrele z pieca, wyrzucam je zwęglone do śmietnika…

1 komentarz:

  1. Daj spokój restauracji. Gotuj dla przyjemności i dla nas. :)

    OdpowiedzUsuń