(z czasów kiedy przynajmniej jedno dziecko było małe)
Kolędy w supermarketach łaskoczą
mnie w portfel już od połowy listopada, uliczne choinki wdzięczą się
światełkami od pierwszych dni grudnia, a na kolejnych firmowych imprezach, na
długo przed świętami, zajadam się karpiem i popijam barszczyk. Czy ja w ogóle
jeszcze pamiętam, o co chodzi w Bożym Narodzeniu?
Świąteczny szał zakupowy, zastąpił
mi adwentowy post i pokutę. Zamiast lepić pierogi, kisić barszcz, czy nastawić
piernikowe ciasto, biegnę do centrum handlowego, aby poddać się zbiorowemu
poczuciu winy – boże, boże, nie mam jeszcze prezentu dla szwagra!
W takim, opłakanym stanie
świadomości, od lat, szukam swojego przepisu na święta, które niosłyby radość.
I w dużym stopniu udaje mi się to. Przede wszystkim zaakceptowałam i kreatywnie
rozwijam własne zamiłowanie do kiczu. Raz w roku pozwalam mu się uskrzydlić
(usidlić?), zyskując, przy okazji, zachwyt otoczenia. Robię to, co lubię i
jeszcze mnie chwalą! Ale ostrożności nigdy za wiele, więc bożonarodzeniową
słodycz, na wszelki wypadek, dedykuję dzieciom. W końcu symbolem tego święta
jest kochany przez mamusię niemowlak. Kiedy więc tylko minie kac po
andrzejkowym przyjęciu, zaczynam wymyślać niespodzianki, zabawy i wspólne z
dziećmi, zajęcia kuchenne (przy których staram się powściągnąć irytację
wynikającą z faktu, że sama mogłabym to wszystko zrobić ładniej, szybciej i bez
takiego bałaganu).
Więc najpierw, pierwszego
grudnia, piszemy wspólnie listy do świętego Mikołaja. Odczytujemy je na głos,
zastanawiając się czy Mikołaj będzie w stanie spełnić wszystkie nasze życzenia
(mamy nadzieję, że tak, albo chociaż te najistotniejsze), wkładamy listy do
kopert, adresujemy: Święty Mikołaj, Biegun Północny (nie mamy dokładniejszych
danych, ale korespondencja nigdy nie wraca, więc chyba dochodzi?) i idziemy na
pocztę. Kupujemy ładne znaczki i wrzucamy listy do skrzynki. Kiedy wracamy do
domu, na stole czeka na każdego z nas kalendarz adwentowy z czekoladkami na
kolejne, zbliżające się do wigilii dni. Dziwne, nie było ich, kiedy
wychodziliśmy, a tu nagle są…
Cud niespodzianki.
Potem – w nocy, z piątego na
szóstego grudnia – pospieszna wizyta Mikołaja, czyli cud czystych butów. Do
samodzielnie wyczyszczonych przez dzieci bucików, ustawionych rzędem przy
łóżkach, wpycham cukierki, orzechy, mandarynki. Białą krepinę tnę na małe
kawałeczki i rozsypuję wokół butów, wzdłuż korytarza i klatki schodowej do
drzwi wejściowych. Imituje śnieg. Na schodach niedbale rozrzucam cukierki.
Mikołaj wydaje się działać w pośpiechu. Ja dobrze się bawię. Do brudnych butów
nic nie wkładam. Lubię mieć tę odrobinę władzy… W końcu jestem matką.
Ustawiam pluszaki i
superbohaterów w oknie. Zabawki wyglądają jakby na kogoś czekały, albo kogoś
żegnały… Tygrysek wspina się na misia, spiderman wisi na okiennej klamce,
machając ręką. Wokół nich też rozsypuję krepinowe ścinki. Jest potem, co
odkurzać. Ale zanim zahuczy elektroluks, rankiem, wszyscy domownicy, z czerwonymi
z emocji uszami, będą wytrząsali słodycze z botków. Młodsi ciesząc się z
czekoladowego odkrycia, starsi bojąc się, że jakiś mały cukiereczek zaplącze
się gdzieś w bucie i rozmaże po cholewce, uwierając przy tym w piętę.
Od połowy grudnia, w okolicy
chanuki, co wieczór zapalamy w oknach świeczniki. I oplatamy wszystko, co się
da, lampkami choinkowymi; lustra, meble, półki na książki, choinkę na tarasie.
Światełkowe szaleństwo ogarnia nas na długo zanim drzewko wigilijne pojawi się
domu, i błyskotliwie trwa w mieszkaniu aż do końca zimy. To nasz zimowy cud
światła. Kiedy wydłuży się dzień, lampki powędrują do pudeł na pawlaczu.
Trzynastego grudnia, w dzień
świętej Łucji udajemy się na wycieczkę do… Ikei. W sklepie dziewczyny w białych
sukienkach ze święcącymi wiankami na głowach przechadzają się wśród kupujących
i rozdają świeżo upieczone pierniczki. Kupujemy prezenty i opakowania na
prezenty, zanurzeni w zapachu piernikowych przypraw i łagodności skandynawskich
kolęd. W ikeowskiej restauracji zjadamy śledzia na słodko, popijamy
rozgrzewający glog. Wracamy do domu obładowani drobiazgami dla wszystkich
przyjaciół i niespodziewanych gości. Głowę mam pełną pomysłów na to, jak
zapakować prezent tak, żeby opakowanie było fajniejsze od zawartości. Cud
udanych zakupów?
Przez kilka dni z rzędu
pieczemy kruche ciasteczka w kształcie ludzików wg przepisu Moniki. Powstaje
ich multum! Dom wygląda jak fabryka ciastek. Cudowne rozmnożenie? Malujemy je
specjalnymi pisakami z kolorowym lukrem. Albo lukrujemy białą i czarną polewą.
Niektóre są przypalone, inne trochę surowe, wszystkie kruche i kolorowe. Mimo,
że zjadamy ich mnóstwo, starcza ich jeszcze dla choinek; naszych i
zaprzyjaźnionych. Ciasteczkowe ludziki pakujemy do pudełek, którymi
obdarowujemy odwiedzanych i odwiedzających. Odnajdujemy je potem na choinkach u
znajomych. Dyndają sobie na kolorowych wstążeczkach. Specjalizujemy się w
czarno białych parach obdarzonych licznym potomstwem. Jesteśmy poprawnymi
politycznie tradycjonalistami.
Kiedy kończy się ciasteczkowy
szał - robimy łańcuchy. Z pociętego na krótkie paski różnokolorowego papieru,
sklejanego oczko do oczka, albo ze składanych na przemian, długich pasów
kolorowej krepiny. Im więcej łańcuchów tym lepiej.– Łańcuchy są nudne -
stwierdził w zeszłym roku mój syn. Trochę są; więc w tym roku nawlekamy na
nitkę popkorn? Nigdy tego nie robiliśmy, a to przecież popularna ozdoba w
krajach anglosaskich. Można taki popkornowy łańcuch zostawić biały i jadalny,
albo pomalować na czerwono-złoto i zapomnieć o tej przegryzce. Ozdobi choinkę obok
piernikowych aniołków i plastrów pomarańczy, cytryn i różowego grejpfruta
nanizanych na kolorowe wstążki i powieszonych zamiast szklanych bombek, które
stłukły koty. Plastry obsychając wydzielają piękne cytrusowe zapachy.
Właśnie – zapachy! Mniej więcej
tydzień przed wigilią, kiedy sprzątanie wykurza z domu resztki cynamonowego
aromatu drobnych pierniczków (tak, tak pieczemy też małe pierniczki), a jeszcze
nie roznosi się orientalna woń rodzynek i migdałów gotowanych w cebuli
zmieszana z pobudzającym, ostrym zapachem suszonych grzybów - robimy
aromatyczne kule z pomarańczy nabitych goździkami. Ustawiamy je w różnych
miejscach mieszkania. Leżą i pachną, kiedy my krzątamy się pohukując na siebie
coraz bardziej nerwowo.
Dni stają się tak strasznie
krótkie, że czerń za oknem (witającą się z nami już od trzeciej po południu)
staje się nie do wytrzymania. Idziemy do ogrodu ozdobić drzewka światełkami,
srebrnymi sopelkami, kryształowymi szyszkami i bombkami (tą resztką, której nie
zbiły koty). Ubrane w migotliwą biżuterię drzewka, czekają na świeży śnieg, jak
dama na eleganckie futro.
Przyniesione do domu
prawdziwe szyszki, suszymy przez kilka dni w cieple, po czym malujemy białkiem
kurzym i posypujemy grubym cukrem. Pachną lasem i skrzą się srebrzyście. Nie są
gorsze od tych za oknem, a w dodatku, kiedy się je poliże, są przyjemnie
słodkie. Rozkładamy je w koszykach. Ustawiamy w suchych miejscach. Cukrowy
śnieg lubi ciepło, ale nie znosi wilgoci.
W noc przed wigilią pakuję
prezenty. Sama. Mają być przecież niespodzianką dla dzieci. Wreszcie nikt mi
nie przeszkadza. Otulam pudełka kolorowymi papierkami, spowijam kilometrami
sznurków i wstążeczek, do których doczepiam precelki, cukierki, koraliki,
pierniki, szyszki, sztuczne róże. Przylepiam cekiny i brokat. Szaleństwo
pakowania kończy się nad ranem. Trzeba teraz tylko ukryć prezenty, żeby nikt
ich nie znalazł do wieczora.
W wigilię, wczesnym
popołudniem ubieramy choinkę. Najpierw starannie oplatamy ją lampkami. Potem
każdy wiesza na niej, co chce. Syn – łańcuchy, superbohaterów i malowanych
rycerzy, córka bombki, pierniczki i cukrowe szyszki, ja sztuczne róże,
kryształowe wisiorki i plasterki cytrusów.
Przy wigilii, cud nieuwagi
sprawia, że nagle pod drzewkiem odkrywamy paczuszki trudnych do rozpakowania
prezentów. Mikołaj często się myli i w pudełku córki jest prezent dla syna, lub
odwrotnie. Bawimy się do późna, bo po rodzinnych wigiliach przychodzą do nas
przyjaciele. Każdy przynosi coś do jedzenia, ale nikt nie ma siły niczego jeść.
Pijemy, wiec grzane wino i kompot z suszu, gadamy nie nerwowo, w tle słychać
sentymentalne kolędy amerykańskie z końca lat czterdziestych, i polskie - w
zmysłowym wykonaniu Hanny Banaszak. Słucham ich o tej porze roku nałogowo,
zmuszając do tego nawet krytyków muzycznych… I co, czyż nie jest cudownie?
Czarno białe ludziki Moniki
1 kg mąki, pół kg masła, 40 dkg cukru pudru, 3 żółtka, 2 jajka, szczypta soli, 4 łyżki kakao, olejek pomarańczowy, pół olejku waniliowego, pół śmietankowego
1 kg mąki, pół kg masła, 40 dkg cukru pudru, 3 żółtka, 2 jajka, szczypta soli, 4 łyżki kakao, olejek pomarańczowy, pół olejku waniliowego, pół śmietankowego
Nożem siekamy na stolnicy
wszystkie składniki, aż się wymieszają. Dzielimy na dwie części. Do jednej
dodajemy kakao i olejek pomarańczowy, do drugiej olejek waniliowy i
śmietankowy. Zagniatamy dwie kule ciasta. Wkładamy je na pół godziny do
lodówki. Wyjmujemy, wałkujemy cienko i wykrawamy foremkami ulubione kształty.
Każdą porcję pieczemy około 10 minut w piekarniku nagrzanym do 200 stopni.
Uważamy, żeby się nie spaliły! Ozdabiamy po wystygnięciu.
Miód zagotować, wsypać cukier, wlać do mąki. Dodać przyprawy, sodę oczyszczoną, masło i wbić jajka. Zagnieść ciasto, wyrabiać dość długo i energicznie. Rozwałkować ciasto troszeczkę grubiej niż na makaron, wycinać wzorki foremką. Piec w gorącym piekarniku 15-20 minut, wkładając każdorazowo do pieca ciasteczka zbliżone wielkością (raz duże, raz małe, inaczej małe się spalą, a duże nie dopieką). Po wystygnięciu polukrować i ozdobić.
Przepis jest wariacją
„pierniczków całusków” z książki „Ciasta, ciastka ciasteczka” Jana
Czernikowskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz