W moim domu rodzinnym było
zawsze dużo Boga. Boga, z którym prowadziło się jednostronne spory i dyskusje.
Bo to nie był Bóg zaufania i wiary, tylko wątpliwości i trudnych pytań. Nie
wiem czy z przyzwyczajenia, czy z racji podeszłego wieku i dość już
przytłumionego słuchu, nasz Bóg nie reagował na wszystkie te dobrze uzasadnione
pretensje i słuszne żale kierowane pod swoim adresem. I dobrze, bo mógłby stać
się Bogiem karzącym. A tak był Osobą, do której się zwracało po to, aby usłyszeć
samego siebie. Od opieki i drobnych przysług każdy miał swojego Anioła Stróża.
Ale raz w roku Bóg, który był
tym, który jest, (a jak jest każdy widzi) wcielał się w uosobienie marzeń o
ludzkim szczęściu. Stawał się kołysaną w ramionach nadzieją. Tuloną w miłości,
obdarzaną opieką. Z Boga dalekiego stawał się pragnącym czułości maleństwem. Dzieckiem,
któremu trzeba stworzyć jak najlepsze warunki istnienia. Nieznaną istotą, na
którą się czeka, jak na sens i spełnienie życia. I ten Bóg dzieciątko, jak każde
maleństwo potrzebował określonego, zawsze tego samego, rytuału. Tradycja
świąteczna była, więc, przez lata niezmienna, jak stałe są zabiegi towarzyszące
przyjściu na świat oczekiwanego dziecka. Najpierw oczyszczenie. Dokładne
sprzątanie, wymiatanie pajęczyn z wszystkich kątów, polerowanie do połysku
żyrandoli i świeczników. Mycie okien, mimo mrozu. Trzepanie kap i materacy.
Pranie zasłon. Wiórowanie podłóg metalowymi pakułami, szorowanie ich płynem
Agata, pastowanie i froterowanie parkietu, tak długo aż będzie się można w nim
przejrzeć. Wyczyszczenie domu na powitanie Boga, było tylko preludium do
prawdziwych przygotowań. Znacznie większym wyzwaniem było zapełnienie spiżarni.
Zakupy, były wówczas wyprawą łowiecką. Im trudniej zdobywało się jedzenie, na
co dzień, tym większe znaczenie miało, żeby na Boże Narodzenie było go w domu
jak najwięcej. Trzeba było jakimś cudem zdobyć wszystkie kulinarne składniki
święta: karpia, śledzie, pomarańcze, cytryny, mak, miód, migdały, rodzynki,
indyka na świąteczny obiad, (albo, chociaż kaczkę), szynkę, schab do pieczenia,
wino, masło, cukier, gałkę muszkatołową, wanilię, goździki, cynamon. To
wszystko były prawdziwe łupy. Grzyby każdy miał w domu, bo zbierało się je jesienią
i suszyło na metalowych sitach. Choć nie wszyscy byli w tym dobrzy, kwitł, więc
handel wymienny i kolejkowa solidarność. Kto nie odstał swego w ogonku po
karpia, nie czuł się pełnoprawnym uczestnikiem świąt. Ale nie wystarczyło kupić
karpia (wówczas mówiło się „dostać”, bo pieniądze nie były punktem
odniesienia). Należało jeszcze namówić ekspedientkę, albo, (co było znacznie
łatwiejsze) jakiegoś uczynnego kolegę, żeby rybkę znieżywił. Inaczej karp
pływał w wannie aż do Trzech Króli, kiedy to umierał z rybiej depresji. A
przecież karpia należało załatwić przed wigilią.
Wszystkie wysiłki, jakie wkładaliśmy
w spełnienie świątecznego rytuału napawały nas poczuciem dobrze wypełnianej
misji. Jak wysiłki i obowiązki towarzyszące spełnianiu umotywowanych i
zrozumiałych rozkazów.
Tuż przed Bożym Narodzeniem
następowało załamanie rodzinnej atmosfery. Zaczynaliśmy na siebie warczeć i
posykiwać. Piąty raz powtórzone polecenie „Idź dokup cztery jajka” brzmiało jak
złowrogie zaklęcie. Można było po nim zniknąć z domu na kilka godzin wędrując w
mróz i zawieruchę od sklepu do sklepu. Czasami jednak było to lepsze niż
pozostanie na miejscu. Powodem domowego napięcia było dramatyczne spiętrzenie i
kulminacja wszystkich działań. Sprzątania, gotowania, robienia prezentów
(łatwiej było cos zrobić niż kupić) i nie mniej ważnego ozdabiania domu.
Odświętny wystrój był tak oczywisty i konieczny jak generalne porządki i
dwanaście, rok w rok identycznych, potraw na stole. Żeby święto mogło się
spełnić musieliśmy zaczarować rzeczywistość. Taką moc magiczną miała wysoka,
migotliwa choinka. Ubierałam ją rankiem w wigilię. Sama, albo z Kasią, która
mieszkała czasem z nami. Babcia zaglądała przez rozsuwane drzwi, które łączyły
salon z jej pokojem i dyrygowała naszymi ruchami: „niesymetrycznie jest, dołóż
włosy anielskie z lewej strony. O tak, a teraz przewieś te wielkie bombki na
dół. Tam wysoko źle wyglądają. Nie wieszajcie wszystkich ozdób, zdecydujcie się
na jakiś jeden kolor. Za pstrokate to wszystko jest! Jak dla małych dzieci”.-
„Bo to jest dla dzieci”, wołała moja mama broniąc naszego prawa do złego gustu
i kolorowych błyskotek. Więc babcia odwracała się od nas i szła, szur, szur,
szur do kuchni żeby doprawić karpia z kluczem. Tylko ona znała tajemnice jego
smaku. Póki żyła nikt nie odważyłby się doprawić karpia po swojemu. W kuchni
babcia dosypywała do ryby pieprz i cukier, mama lepiła kulebiak, ostatnie danie
przygotowywane w dniu wigilii, a tata podjadał śledzia z grzybami, z przekornej
potrzeby łamania żelaznej zasady nie jedzenia tego dnia niczego, aż do kolacji.
Tuż przed wieczerzą każdy szedł do siebie zapakować prezenty i ładnie się
ubrać. Nie było mowy o tym, żeby usiąść do Wigilii w zwykłym stroju. Choć tata
podejmował, co jakiś czas próbę założenia swego najlepszego dresu, zamiast
brązowego garnituru w sztruksowe prążki.
Wszystkie składniki święta:
niecodzienne jedzenie, wschodnie aromaty zamorskich przypraw nakładające się na
zapach wosku i terpentyny, świecące drzewko parujące żywicą, harmonijna muzyka
kolęd, czy wreszcie nasze eleganckie stroje, jak prześcieradła sztywne od
krochmalu, wytrącały nas z rytmu codzienności. Zamiast jak zawsze wadzić się z
Bogiem i niedowierzać sensowi istnienia, gotowi byliśmy przyjąć cud nowego
życia. Wymęczeni przygotowaniami, zadowoleni, że znowu „się udało”, składaliśmy
sobie nawzajem dobre życzenia. Intensywność święta była tym większa im więcej
wkładaliśmy pracy w wypełnienie wszystkich elementów rytuału. Kiedy stawaliśmy
razem wokół stołu i dzielili się opłatkiem po dniach meczących przygotowań,
łaska Bożego Narodzenia spływała na nas wówczas niemal automatycznie. Czuliśmy
się gośćmi na niebiańskim przyjęciu. Każdy miał swoją chwilę, swój moment,
kiedy czary, choć na kilka minut, stawały się jego udziałem.
I tak od świąt do świąt można
było jakoś znieść pogłębiającą się niemożność porozumienia miedzy nami a naszym
niedosłyszącym Bogiem. Czego wszystkim i dzisiaj życzę.
Maryla Musidłowska
Karp z kluczem:
karp 2 kg
głowy karpia 1 kg
głowy karpia 1 kg
cebula 2 kg (obranej)
dwie garście rodzynek
20 migdałów
dwie marchewki
2 łyżki cukru
łyżeczka soli
2 łyżeczki pieprzu
3 ziarenka ziela angielskiego
2 listki laurowe
2 łyżki masła
sól, cukier do smaku
Klucz żelazny na wypadek
gdybyśmy podczas sprawiania ryby uszkodzili woreczek żółciowy. Będziemy wówczas
gotować klucz razem z rybą, aby pozbawić ją goryczy.
Karpia sprawić, oskrobać z
łusek, usunąć skrzela, oczyścić, umyć, wysuszyć i pokroić w dzwonka. Zostawić
głowę i pęcherz pławny. Dzwonka ryby posypać solą i cukrem i odstawić w chłodne
miejsce
Cebulę obrać, pokroić w
plasterki. Do dużego szerokiego rondla włożyć głowy karpia i pęcherz pławny.
Dodać cebulę, migdały ze skórkami, liście laurowe i ziele angielskie. Zalać
niewielka ilością wody, posolić gotować na bardzo małym ogniu ok. 2 godziny. Dodać
marchew i gotować jeszcze godzinę. Cebula powinna całkowicie się rozgotować.
Zdejmujemy garnek z ognia, po przestudzeniu wyjmujemy z niego wszystko poza
cebulą (migdały, głowy i pęcherz pławny, listki laurowe i ziele angielskie,
marchew). Miksujemy cebulę, dodajemy rodzynki, kładziemy na sosie cebulowym
dzwonka ryby i stawiamy przykryty garnek z powrotem na minimalny ogień na 20-30
minut (sos powinien tylko pyrkać). W tym czasie obieramy migdały ze skórek i
kroimy marchewkę w plasterki. Wyjmujemy uduszone dzwonka karpia i układamy je
na półmisku (bardzo ostrożnie, bo się łatwo rozpadają). Sos stawiamy z powrotem
na bardzo mały ogień i odparowujemy często mieszając. Na koniec wsypujemy
łyżeczkę lub dwie pieprzu, łyżeczkę lub łyżkę cukru i solimy do smaku. Dodajemy
dwie łyżki masła. Sos powinien być bardzo ostry i słodki. Wylewamy sos na
ułożoną na półmisku rybę, ozdabiamy półmisek migdałami bez skórki i plasterkami
marchewki. Odstawiamy w chłodne miejsce na kilkanaście godzin. Podajemy z
chrzanem rozrobionym pół na pół z gęstą śmietaną i posłodzonym do smaku.
Do picia można podać kalifornijskie
beczkowe Chardonnay, białe, wytrawne o aromacie dojrzałych jabłek, gruszek i owoców
cytrusowych. Kremowo-waniliową nutę zawdzięcza dojrzewaniu w dębowych beczkach.
Śledzie z grzybami, albo grzybki ze śledzikiem
pół kg matjasów
30 dag suszonych grzybów
2-3 cebule
pół litra gęstej śmietany (22
proc)
trzy czwarte płaskiej
łyżeczki świeżo zmielonego pieprzu
3 łyżki oliwy z oliwek do
smażenia
pęczek zielonej pietruszki
sól do smaku
Namoczyć grzyby, ugotować w
osolonej wodzie do miękkości. Wyjąc grzyby i pokroić w cieniutkie paseczki.
Wywar odparować do objętości 3-4 łyżek płynu. Śledzie opłukać, osuszyć i
pokroić w paseczki. Cebule pokroić w piórka i usmażyć na złoto. Listki
pietruszki oberwać z gałązek i niezbyt drobno posiekać. Wymieszać cebulę ze
śmietaną, odparowanym wywarem z grzybów, grzybami, śledziami i pietruszką.
Dodać pieprz i ewentualnie posolić. Poawać zwyczajowo z kieliszkiem wódki
(której w moim domu nie piło się nawet do śledzi)
Kulebiak z ryby w cieście francuskim
30 dag filetów z łososia
20 dag łososia wędzonego
sałatkowego
30 dag filetów z ryby
maślanej
5 jajek na twardo
duży pęczek koperku
5 łyżek masła
opakowanie (pół kg) ciasta
francuskiego
2 jajka
2 -3 łyżki bułki tartej
pół szklanki białego wina
pół szklanki słodkiej
śmietanki
sok z połówki cytryny
świeżo zmielony biały pieprz
sól do smaku
mąka do podsypania blachy
Pokroić surowe filety w sporą
kostkę. Skropić sokiem z cytryny, wymieszać, odstawić do lodówki na pół
godziny. Koperek oberwać z gałązek i posiekać. Obrać jajka, drobno posiekać.
Obsmażyć ryby na 3 łyżkach masła. Wyjąć z tłuszczu na talerz. Wlać do tłuszczu
po smażeniu ryb wino i śmietankę, odparować, aż będzie gęsty sos. Wymieszać
obsmażone ryby z łososiem wędzonym, sosem, siekanymi jajkami, koperkiem i
dwiema łyżkami bułki tartej. Odstawić do przestygnięcia. Kiedy farsz będzie
zimny wymieszać go z jednym surowym jajkiem. Doprawić do smaku solą i pieprzem.
Nastawić piekarnik na 220 C .
Ciasto lekko rozmrozić. Odciąć mały kawałek ciasta do dekoracji kulebiaku.
Pozostałe ciasto lekko rozwałkować, na połowie rozłożyć farsz, zlepić boki,
ułożyć ciasto na podsypanej mąką blasze zlepieniem do spodu. Odłożony kawałek
ciasta rozwałkować i wykroić ozdobny wzór. Roztrzepać jajko w miseczce i
posmarować nim wierzch i boki kulebiaka. Na wierzchu położyć dekoracje z ciasta
i ponownie posmarować roztrzepanym jajkiem. W trzech miejscach ciasta zrobić
dziurki i włożyć w nie rulonik folii aluminiowej, aby podczas pieczenia para
miała ujście. Odstawić ciasto na 10 minut do lodówki. Wstawić do gorącego piekarnika
na 30 - 40 minut. Roztopić 2 łyżki masła. Wyjąć gotowy kulebiak z piekarnika,
usunąć kominy z folii i wlać do otworów roztopione masło. Podawać ciasto gorące
pokrojone w plastry.
Ale masz super pamięć . Fajne miałaś święta :)
OdpowiedzUsuń