Moje ja waży 50 kg, chodzi w błyszczących kozaczkach i
obcisłej kaszmirowej sukience i jest
zawsze uśmiechnięte. Tymczasem moje ciało
waży z osiemdziesiąt kilo i jest wiecznie niezadowolone z siebie. Ilekroć włoży lakierowane kozaczki słyszy: o,
jakie masz tłuste goloneczki… Taa. Czy moje „ja” nie mogłoby się spotkać z moim
ciałem? Czy na przeszkodzie stoi tylko jedzenie, czy jest jeszcze coś? A
jeżeli, to co?
Nie znam łatwiejszego sposobu na sprawienie sobie przyjemności
niż jedzenie. Oczywiście, taki np. seks jest znacznie lepszy niż młoda, żółta
cukinia, duszona na oliwie z masłem,
czosnkiem i kolorowym pieprzem. Choć
nie zawsze, bo np. seks w samotności,
jest mniej ekscytujący niż zwykła potrawka z młodej cebulki, ziemniaków
i rzodkiewek w białym winie. Właściwie w
porównaniu - jest bez smaku. Przy czym do potrawki zawsze się znajdzie jakieś miłe
towarzystwo bez zobowiązań i pretensji, a z seksem w tych sprawach sprawy mają
się znacznie gorzej.
Podobno jest taka zależność, że im
więcej oliwy i masła dodanego do gotowania, tym mniej seksu. Długo byłam
absolutnie pewna, że tak jest. Że celibat jest nagrodą za otyłość. Ale z
wiekiem zauważyłam, że przepływ energii seksualnej nie ma nic wspólnego z wagą.
Tylko z życzliwą otwartością na ów przepływ. Tak naprawdę, chyba ma coś wspólnego z miłością. Albo przynajmniej
może mieć. Podobnie jak jedzenie. Gotowanie, dzielenie się. W seksie dzielę się sobą, w kuchni cukinią.
Jako pragmatyczna hedonistka dokonuję czasami najwygodniejszych wyborów.
Miało być o odchudzaniu. A tymczasem jest o tym, o co
naprawdę chodzi nam w życiu? Czy o to, żeby być szczupłym, młodym i zawsze atrakcyjnym? A może o to, żeby jak najwięcej przeżyć? Albo żeby w
ogóle przeżyć? A może chodzi o to, żeby czuć że się żyje? A może o to żeby
kochać i dzielić się swoją miłością? A może tylko o to żeby rozwijać empatię,
albo rozum? A może o coś jeszcze zupełnie innego, o czym wie tylko nasza
podświadomość. A jeżeli tak, to jak się do niej dobrać? Czy informację z
podświadomości da się wyłuskać jak pestkę z winogron i wycisnąć z niej,
pozornie gorzkiej i niejadalnej, dobroczynny, tłusty eliksir? Czy to coś, co kieruje naszym życiem ma wpływ na to ile
ważymy i jak wyglądamy? Jakby w odpowiedzi na pytania, które dręczą mnie
regularnie kiedy moja waga przekracza punkt krytyczny (z litości nad sobą nie
podam jego wartości) dostałam od Ewy Korczewskiej, niestrudzonej wydawczyni
mądrych książek, nowe dziełko Mai Storch, niemieckiej psycholożki i terapeutki:
” Ile waży twoje ja”. Połowę połknęłam ze smakiem, a potem kiedy przyszło do
pracy nad sobą i uzdrawiających wniosków, utknęłam. Zaczęłam się zastanawiać nad Ewą. Ewa jest
bardzo lekka, ale wszystko co robi ma wagę i jest niezwykle serio. Ja jestem
bardzo ciężka, ale wszystko co robię wydaje mi się być nie specjalnie istotne.
Czy to znaczy, że masą dodaję sobie wagi. Ważności. A Ewa tego nie musi robić?
Bo czuje, że to co robi ma jakąś wagę?
Wydana przez Ewę książka „Ile waży twoje ja” opisuje
jak nieświadomość kieruje tym co robimy, kim jesteśmy i ile ważymy. Daje też
narzędzia pomagające nawiązać kontakt i współpracę ze swoją podświadomością. Wyjaśnia jej
istnienie i działanie w sposób naukowy ale jednocześnie bardzo przystępny i
pragmatyczny. Konkluzja jest taka, że żeby osiągnąć wymarzone cele i upragnioną
wagę trzeba natchnąć nimi swoją podświadomość. Jednym ze sposobów jest
ustalenie swojego życiowego motta. Tego zdania wokół którego budujemy swoje
pragnienia. Ja musze zmienić moje motto, które zdaje się brzmi: „Im więcej ważę
tym jestem ważniejsza” na: „Jestem leciutka
i czuję swoją wagę”. Podoba mi się. Lubię to! O skutkach zmiany motta będę informowała w miarę postępów w uzyskiwaniu upragnionej
wagi mojego ja i luzu w obcisłych kozaczkach.
E tam :)
OdpowiedzUsuń