sobota, 11 stycznia 2014

Jest pan NADZWYCZAJNY (przepis na miłość)

Nie znam takiej potrawy, która byłaby lepsza od miłości. No może z wyjątkiem dobrze przyprawionego kurczaka z rożna...
Miłość jest sztuką, w której nie ma sprawdzonych receptur. Stosuje się w niej, z powodzeniem, tylko parę wypróbowanych technik uwodzenia. Talerz przystawek zaostrzających apetyt. Takie np. odrzucanie włosów połączone z pozornym brakiem zainteresowania obiektem i śmiechem o dwie oktawy wyższym niż zwykle. Działa. Bezsprzecznie działa. Podobnie jak wypowiedzenie z odpowiednim zaangażowaniem, zdania i równoważnika zdania: „Jest pan NADZWYCZAJNY. Naprawdę. ” 
Ten sposób jest nawet skuteczniejszym wytrychem do męskiego serca niż zestaw „organiczny” z włosami, nieobecnym wzrokiem i nerwowym chichotem. Wymaga mniejszego wysiłku i zerowego zużycia kalorii. I zawsze trafia do wrażliwego męskiego serca i wybujałej wyobraźni.
Ale dla miłośnika sztuki miłosnej i kulinarnej są to techniki straszliwie banalne. Nie ma w nich cienia kreatywności. Niczego odkrywczego, osobistego, ani krzty własnej mieszanki przypraw. Banał. Skuteczny banał, który doprowadza do chwilowej ekstrakcji samotności. A niczego nie mówi o artyście.
A mnie przecież marzy się uczta, służąca zdobyciu miłości. Prawdziwe podbicie męskiego serca przez zawładnięcie jego żołądkiem. Stworzenia takiej mikstury smaków, aromatów i nastrojów, która sprawi, że On spojrzy na mnie zupełnie nowym, nieprzytomnym wzrokiem (nie z przejedzenia, tylko z miłosnego zaczadzenia). Pragnę tego tak mocno jak alchemik, który poświęca swoje życie aby otrzymać złoto z kurzu i zaklęć. 
Kochałam się kiedyś, bez wzajemności i nadziei, ale za to (jak mi się zdawało) w wielkiej konspiracji w pewnym zdolnym artyście kurduplu. Kurdupel był miłym i uwodzicielskim chłopcem. Na powitanie obejmował mnie zawsze swoim tłuściutkim męskim ramieniem i pytał rozkosznie zmiękczając spółgłoski: „I cio?”  (Serio, podobał mi się mały, tłusty facet, który mówił „Cio”). Choć serce pękało mi z miłości, regularnie odpowiadałam: „gówno!”
Ale raz, ulitowała się nade mną, przyjaciółka i świadek mojej męki:
- Słuchaj, on lubi zjeść. Zaproś go na kolację.
- Co, ja dlaczego? Zwariowałaś?!
Pięć lat planowałam tę kolację. I męka tych pięciu lat nie była tak dotkliwa jak trzech poprzednich, bo towarzyszył mi plan...
Ale nie wzięłam pod uwagę upływu czasu i niestałości własnych uczuć.
W ciągu tych pięciu lat młody artysta stał się artystą dojrzałym i moje serce przestało go kochać.
Ale menu magicznej, miłosnej kolacji zostało. Wypróbuję je przy najbliższej nadarzającej się okazji.
Najpierw miejsce: Środek dużego pokoju. Szeroka kanapa i szezlong ustawione w L. Na styku tego L., w środku, stoi stolik odpowiednio szeroki żeby zmieściły się na nim potrawy i świece. Odpowiednio wysoki, żeby można było wygodnie jeść na siedząco i odpowiednio niski, żeby można było sięgać po jedzenie półleżąc. Miejsce oddzielone jest od reszty pokoju lnianymi zasłonami. Długimi, płożącymi się po ziemi, reagującymi na każdy podmuch powietrza. Na kanapach piętrzą się duże poduchy. Można się na nich wesprzeć, półleżeć, półsiedzieć...
Na skraju stolika stoją świeczki w niskich lampionach. Dużo małych migotliwych światełek. A do jedzenia tylko to co można wziąć do ręki. Żadnego uzbrojenia dłoni w sztućce, szczekające widelce i tnące noże.
Ten artysta, dla którego obmyślałam alchemiczną miłosną ucztę, był mężczyzną dość spiętym konwenansami i dobrymi manierami. Przy stole siadał sztywno i zawsze używał noża i widelca. Dlatego wizja pewnej niedbałości i  rozluźnienia wydawała mi się w jego przypadku szczególnie zmysłowa i podniecająca.
Więc, najpierw świeże ostrygi popijane wytrawnym szampanem. On otwierałby je (manifestując swoją siłę i sprawność manualną) krótkim ostrym nożykiem, skrapiał cytryną i dawał mi do wypicia morską zawartość skorupki. Po surowych ostrygach przyszedłby czas na aromatyczne mule. Na wszelki wypadek uduszone bez dodatku czosnku; tylko na masełku, szalotce, pietruszce i białym winie. Wyjadalibyśmy z otwartych muszelek delikatne małże, a potem białą, miękką bułeczka o cienkiej, chrupiącej skórce wycieralibyśmy talerze z pachnącego nadzieją sosu. Jego cienkie strużki spływałyby po brodzie i zostawiały błyszczące ślady na palcach. Po owocach morza przyszedłby czas na mięso. Małe, grilowane kotleciki jagnięce macerowane przez całą uprzednią noc w cytrynowo rozmarynowej zalewie. Z kosteczkami, za które trzymalibyśmy, obgryzając je z jędrnego mięska.
Konkretność mięsa wymaga miękkiego kontrapunktu. Czeka na nas kawior z pieczonych bakłażanów, doprawiony sokiem z cytryny, oliwą z oliwek  i usmażoną, drobniutko poszatkowaną szalotką. (O, niezastąpiona szalotko, gdy trzeba zrezygnować z czosnku!). Wyjadany chrupiącymi podpłomykami upieczonymi z siekanymi migdałami i słodkimi rodzynkami. Do jagnięciny i bakłażana musujące różowe wino. Popijane z umiarem. Po nich czas na małą esencjonalną, arabską kawę z kardamonem. I krem kataloński -jedyne danie jedzone łyżeczką. Albo palcem.... Wibrujący w całym ciele nabój słodyczy. Rozgrzewający serce gorącem nie do wytrzymania. Gdyby nasze serca miały pęknąć ochłodzilibyśmy je sałatką owocową. Grubo krojonym arbuzem, melonem, plastrami banana i połówkami białych winogron zalanymi kieliszkiem brandy.
Lekka, owocowa sałatka kończyła tę miłosną ucztę, wymyśloną dla mężczyzny mówiącego „Cio”.

A wspomniany na początku kurczak z rożna? Z chrupiącą brązową skórką, soczystym mięsem nóżki obgryzanym z zapamiętaniem? To równie silny afrodyzjak jak uczta z ostrygami i kremem katalońskim. O ile wcześniej powiedziało się „Jest pan NADZWYCZAJNY. Naprawdę.

2 komentarze:

  1. W sztuce Girardoux, Apollo z Bellac, bohaterka mówiła facetom "Pan jest piękny"
    Działało. Nawet na osobniki paskudne.
    A gdzie przepisy? Interesuje mnie zwłaszcza krem kataloński

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdzie Ty się obracasz? Jak mam załatwić te wszystkie meble, zasłony, poduchy ? A co zrobić z kotami i psem, żeby się nie pchały na ten stolik ? Ale reszta apetyczna i do z papugowania :) Boskie .

    OdpowiedzUsuń