piątek, 3 stycznia 2014

Strasznie się spasłam

Inaczej nie da się określić tego nadmiaru kobiecości, którym bardzo szczelnie wypełniam każdą nawet największą sztukę garderoby. Spodnie zapinam na wdechu, ale potem nie mogę założyć butów. Opracowałam więc technikę: najpierw buty a potem spodnie… Wczoraj po wciśnięciu się w dżinsy za ciasne o dwa rozmiary, bluzkę koszulową, na którą zużyto tyle materiału co na dwójkę z tropikiem i kurteczkę w której wyglądam jak pikowana sofa, udałam się do dietetyczki. Polecały mi ją różne, kiedyś tłuste damy, które ostatnio okropnie wyschły. Nie, żeby zaczepiały mnie na ulicy z pytaniem, czy nie wiem, gdzie tu się można odchudzić, bo wyglądam jakbym powinna była wiedzieć… To raczej ja podziwiając ich niespodziewaną smukłość dopytywałam się o sprawcę. Miałam nadzieję że dadzą mi telefon do chirurga plastycznego, który natychmiast wyrzucę. Tymczasem, zamiast namiarów na Klinikę Radykalnych Rozwiązań, owe KiedyśTłusteDamy skierowały mnie do pani, która za 250 zł sprzedaje patent na nową figurę.
W bardzo brzydkim pokoju, w mrocznym obskurnym mieszkaniu przyjęła mnie zasadnicza i przeraźliwie chuda pani o ściągniętej, surowej twarzy właścicielki pensji dla niegrzecznych dziewcząt z domów bez serca ale za to z sejfem. Patrzyła na moje bufiaste proporcje z nieukrywanym niesmakiem. – Ile chce pani schudnąć?
- Nie wiem, powiedziałam zgodnie z prawdą, bo najchętniej ważyłabym połowę, ale to chyba nierealistyczna wizja. Ale fajnie byłoby być bardzo chudą bo wtedy można jeść ile dusza zapragnie…
- A ile pani ważyła w najlepszym okresie życia, kiedy była pani najszczęśliwsza?
– Tyle co teraz, ale to trwało krótko – już chciałam zagłębić się w najbardziej romantyczny epizod mojej szczęśliwej egzystencji, kiedy to omal nie pękłam od nadmiaru miłości i słodyczy, ale pani dietetyczka skanalizowała tę rzekę wspomnień…
- Jaki ma pani cel? Jaki jest pani cel? – Dietetyczka świdrowała mnie spojrzeniem wychowawczyni z poprawczaka. Pytanie odbijało się echem po całym moim ciele w poszukiwaniu odpowiedzi. Jaki jest mój cel? Cel, cel, cel… Cel! PAL!
- Mam! Moim celem jest nauczenie mojego ciała wybierania tylko zdrowego jedzenia. Żebym jadła tylko to, co mi służy i w ilościach, które są mi naprawdę potrzebne!  - bardzo z siebie zadowolona wydeklamowałam swoją, płynącą z samego środka obfitego jestestwa, czyli naprawdę głęboką motywację.
- Bardzo ładnie - pochwaliła mnie specjalistka od odchudzania  – ale, to nie jest żaden cel! W pani przypadku celem powinno być zrzucenie 25 kg, wtedy będzie miała pani motywację do wysiłku. Reszta to, zwykła paplanina.
- Niech będzie. Moim celem jest 25 kg, po10 zł za kg!  - Czułam że dalszy opór jest bezcelowy.  
- Po pierwsze, proszę zrezygnować z kawy, herbaty, alkoholu, cukru, soli, wieprzowiny i wołowiny oraz mąki pszennej pod jakąkolwiek postacią. Jeść co 2 godziny od dziewiątej rano do 17 porcje wielkości małej miseczki. Potem, tylko ciepła woda. Pić świeżo wyciskane soki warzywne, jeść ryby dalekomorskie gotowane na parze, jabłka, ananasy i papaje, warzywa najlepiej zielone, żadnej marchwi, papryki, buraków i ziemniaków, na śniadanie płatki z amarantusa z orzechami i melasą z karobu… Z mleka, tylko sojowe. Żadnego nabiału. – Potem pani podyktowała mi szczegółowy jadłospis na dwa tygodnie. Skrupulatnie (zawsze byłam kujonem) zanotowałam menu najskuteczniejszej dietetyczki i wyszłam z jej ponurego gabinetu, całkowicie pokonana. Do tego stopnia, że minęłam wysuszoną na wiór recepcjonistkę nie płacąc ani grosza. 

1 komentarz:

  1. I nie zapłaciłaś ? Dawaj ten jadłospis po 10,- 25 osobom (znajdziesz bez trudu) i oddasz . :)

    OdpowiedzUsuń